14 dni po transferze nieplodnirazem

14 najgorszych dni po transferze – nie popełnij tego błędu!

Dwutygodniowy okres oczekiwania na wynik testu ciążowego po in vitro czy inseminacji należy chyba do jednych z najdłuższych i najcięższych chwil w całym procesie walki o dziecko. Co zrobić, by nie zwariować i nie zadręczać się niepotrzebnymi myślami?

Udało się czy nie, jaka będzie beta, czy będą dwie kreski. Wieczne doszukiwanie się w swoim organizmie objawów ciąży. Zemdliło mnie, zakręciło mi się w głowie, mam ogromną ochotę na ogórki z masłem czekoladowym, wciąż latam do toalety, czuję mrowienie w piersiach, lekkie pobolewania w podbrzuszu – można by tak wymieniać w nieskończoność.

Myślę, że 2 tygodnie po zabiegu to zdecydowanie za wcześnie, aby mieć typowe objawy ciążowe, w większości są to jedynie subiektywne odczucia, które tworzą się w naszej głowie – tak bardzo chcemy w niej być, że po prostu same je tworzymy. Co więc robić przez ten okres, aby zupełnie nie zwariować? Opowiem Wam, jak to było w moim przypadku.

Co robiłam po transferze

5 inseminacji, 2 in vitro, trochę było tego wyczekiwania na wynik testu. Mogę śmiało powiedzieć, że jestem już weteranem w tej kwestii. Jeśli myślicie, że skoro mam takie doświadczenie, to dam Wam gotowe złote rady, jak to przetrwać, to niestety jesteście w błędzie. Takich po prostu nie ma. Z dwóch powodów.

Po pierwsze, każda z nas jest inna, ma inne potrzeby, zainteresowania, co innego każdą odstresowuje. A po drugie, powiedzmy sobie szczerze, o tym nie da się po prostu całkowicie zapomnieć. Ale można oszukać. I na to już są sposoby. W każdym moim przypadku sposoby były różne. Nie będę opisywać ich wszystkich, chciałabym skupić uwagę na dwóch przypadkach.

Leżę, pachnę, czekam…

Przy pierwszym in vitro miałam wszystko dokładnie zaplanowane. Wszyscy moim znajomi i rodzina  wiedzieli dokładnie, kiedy mam robić badanie bety. To był wielki dzień, celebrowany nie tylko przeze mnie, ale i wszystkich wkoło. Przez te 2 tygodnie po zabiegu większość czasu leżałam, wstawałam jedynie do toalety, uważałam co jem, piję. Zachowywałam się jakbym była już w ciąży. Oczywiście byłam cały ten okres na zwolnieniu lekarskim.  Praktycznie nic nie robiłam, nie sprzątałam, nie gotowałam. Totalne lenistwo. Nawet przeniosłam się na ten okres do rodziców, żeby nie musieć nic robić, tylko przysłowiowo „leżeć i pachnieć”.

Tego nie przewidziałam…

Co można było robić z nudów – oczywiście telewizja, internet, gazety. Miałam mnóstwo czasu, więc dużo czytałam. I teraz sądzę, że to był błąd. O czym czytałam – o objawach ciąży oczywiście. Podświadomie czułam, że jestem już w ciąży i sama sobie wmawiałam, że mam już objawy ciążowe. Gdy nastał ten wyjątkowy dzień, rozczarowanie było wielkie, wynik negatywny.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że zaraz rozdzwoniły się telefony, smsy od rodziny, znajomych z pytaniem i co, jak wynik? Byłam załamana i nie miałam ochoty im wszystkim odpisywać, że niestety nici. Nie chciałam ich współczucia. I wciąż ten sam tekst: będzie dobrze, następnym razem się uda. Jasne, ściema dla ubogich. Po co ja im wszystkim o tym mówiłam. Dajcie mi wszyscy święty spokój, chciałam zniknąć z planety Ziemia.

Czas leczy rany, doświadczenie uczy

Postanowiłam iść za ciosem i już w kolejnym cyklu podejść do następnego transferu (miałam przecież jeszcze jednego mrozaczka). Tym razem zrobiłam zupełnie inaczej niż poprzednio. Może dlatego, że nie miałam już nadziei, że kiedyś mi się  w końcu uda i było mi wszystko obojętne. Po transferze nie poszłam już na zwolnienie, tyko na drugi dzień wróciłam od razu do pracy. Fakt, uważałam na siebie, nie dźwigałam ciężarów, unikałam mocnego wysiłku fizycznego, ale nie było to już chuchanie i dmuchanie na wszystko, jak za pierwszym razem.


Wciągnęłam się w wir pracy. Nie było już czasu na leżenie i doszukiwanie się objawów ciąży. W internet praktycznie też już nie wchodziłam.


Po pracy normalnie chodziłam na zakupy, gotowałam, sprzątałam (z umiarem, ale zawsze). Wychodziłam rano do pracy, wracałam wieczorem. Zawsze sobie coś wynalazłam, żeby nie wrócić za wcześnie do domu. Wiedziałam bowiem, że jak wrócę, to będę miała za dużo wolnego czasu i znowu zacznę szperać w necie, czytać, myśleć, analizować.

Przez całe dwa tygodnie praktycznie nie rozmawialiśmy z mężem o ciąży, wyniku. Nic, kompletnie jakby nic się nie wydarzyło. Żaden ze mnie masterchef, a wtedy nawet zaczęłam wymyślać różne skomplikowane potrawy, zapraszać do nas gości, oby mieć tylko wypełniony czas do ostatniej minuty.

O drugim podejściu nikt praktycznie nie wiedział, oprócz mnie, męża i rodziców. O dniu, w którym miałam zrobić test, wiedziałam tylko i wyłącznie ja. Nie chciałam, żeby znowu wszyscy do mnie wydzwaniali, pytali. Jak będę chciała to im powiem, jak nie to nie. Moja sprawa.


W dzień testu miałam urlop, sama pojechałam rano oddać krew, po południu odebrałam wynik. Był pozytywny.


Najważniejsze: myśl normalnie pozytywnie

Możecie powiedzieć, że to pewnie tylko zbieg okoliczności. Być może. Nie powiem, że nie. Jednak lekarze twierdzą, że nasza psychika, pozytywne myślenie ma ogromny wpływ na to, co dzieje się w organizmie. Osobiście w to wierzę, że jeśli uda nam się oszukać nasze myślenie i choć na chwilę odwrócić od tego całego zamieszania, przerzucić je na boczny tor, rzucić się w wir pracy (oczywiście z rozsądkiem), to może to zdziałać cuda. A na pewno jest to znacznie mniej uciążliwe dla nas samych.

Życzę wszystkim czekającym wytrwałości, aby te dwa tygodnie były dla Was jednymi z najwspanialszych i najkrótszych dni w życiu, zakończonych dwoma kreskami.


PRZECZYTAJ TAKŻE:

Transfer zarodka – pierwsze oznaki, że się udało. 7 pytań nurtujących kobiety

 


Autorka książki (jako Laura Lis) "Moje in vitro. Historia prawdziwa", w której pisze, że cuda się zdarzają i nigdy nie należy tracić nadziei.
Komentarze: 1

dziękuję za ten wpis, gratuluję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *