Wyrodna matka pisze o niepłodności i sprawdza, co baby na wsi mówią o in vitro

Twierdzi, że jest wyrodną matką i okropną żoną. Nie przejmuje się stertą niewyprasowanych ubrań czy bałaganem w domu. Ma swój świat, który tworzy razem z najbliższymi, i co najważniejsze – jest szczęśliwą kobietą. Na swojej “wsi” zrobiła ankietę wśród mieszkańców, co wiedzą na temat niepłodności i czy in vitro jest potrzebne. Wyniki są zaskakujące?

W małych miastach nierzadko nie odróżnia się niepłodności od bezpłodności, a in vitro nadal uważa za tworzenie cyborgów. I dlatego chcę pokazać, że problem jest i nie można zamiatać go pod dywan – mówi w rozmowie z nami Sylwia Kamińska, autorka bloga Matczysko.pl: 

Piszesz o sobie, że „jesteś wyrodną matką, okropną żoną, nieokrzesaną panią domu i szczęśliwą kobietą”. Dlaczego aż tak źle o sobie?

Podchodzę do siebie z wielkim dystansem i przymrużeniem oka. Zresztą większość, co tyczy się mojej osoby i mojego podejścia do życia, biorę na luzie. Człowiek chyba zwariowałby, gdyby się wszystkim przejmował. Są dni kiedy mam gdzieś sprzątanie czy robienie obiadu, w końcu inni też zarobić muszą, więc dzwonię do Mystera P., który jest w pracy i pytam „co powiesz dzisiaj na pizze lub kebaba? Wiesz nie chce mi się…” zazwyczaj odpowiedź pada „spoko” i mam z głowy. Poświęcam czas wtedy Prezesowi, z którym zbijamy bąki na kanapie czy gonimy się razem z Tosią (naszą kotką).

Podziwiam perfekcyjne kobiety, które dbają o wszystko, o obiad, który musi być zawsze inny, zawsze ciepły (nie jakieś odgrzewane kotlety) czy wyprasowany kołnierzyk. Sterta prasowania na mnie czeka, a ja co robię? Odpowiadam na pytania, a za plecami słodko chrapią moi mężczyźni. Piję sobie w spokoju kawę, w końcu pranie nie zając. Co do „wyrodnej” matki… tu też muszę przyznać, że są czasami dni, kiedy wolę puścić Prezesowi bajki od rana, a wtedy ja mogę zająć się czymś innym, ale nie domem, tylko sobą, taka egoistka po godzinach ze mnie.

Każda z nas ma w sobie egoistkę i z jednych kobiet wychodzi ona częściej, a z innych rzadziej.

Szczęśliwą kobietą jestem, właśnie dlatego, że nie przejmuję się tym wszystkim co napisałam wyżej, mam gdzieś opinie innych, a do tego otaczają mnie najwspanialsze osoby na świecie – mąż, syn, kotka i rodzina zarówno ze strony mojej, jak i męża, na którą zawsze mogę liczyć.

Pochodzisz z małej miejscowości, kochasz naturę i świeże powietrze, ale nie jesteś typowym blokersem. Piszesz o sobie, że nie chciałaś się z nikim wiązać i prać jego skarpetek. Czy to możliwe, że miłość aż tak cię zmieniła?

Kiedyś byłam bardzo zakochana, taka typowa nastoletnia miłość. Ale skończyło się. Obiecałam sobie „nigdy więcej” i zostałam feministką z hołdującą myślą w mej głowie: „chrzanić to wszystko, jestem wolna”. Mieszkałam i pracowałam wtedy w Holandii, pełna swawola, nikt nie mógł ze mną zadrzeć, nikogo nie słuchałam, a przede wszystkim beztrosko się bawiłam. Nie dopuszczałam do siebie wtedy myśli, jaka ja tak naprawdę jestem nieszczęśliwa. W głębi duszy krzyczałam, ale nikt tego nie słyszał. Wróciłam do Polski, znalazłam pracę i poznałam GO!

Po pierwszym spotkaniu coś we mnie pękło, a po dwóch tygodniach już mieszkaliśmy razem. Coś to wszystko musiało znaczyć. To dla niego chciałam się zmienić, to jego chciałam otoczyć wszystkim tym, czym tylko mogłam. On nie chciał nic. Oddaliśmy się sobie nawzajem, po roku zaręczyny, w kolejnym roku ślub, a w jeszcze kolejnym syn.

Pamiętam, że zawsze byłam wrażliwcem, który wzrusza się patrząc na śpiące małe pieski, nie chciałam nigdy pokazywać tego, bo wiedziałam, że jeśli „ma się miękkie serce, to trzeba mieć twardy tyłek”, na szczęście wrażliwiec pozostał i otworzyłam się na tę miłość. Tak ona wiele zmieniła, wiele już przetrwała i wiele dokonała. Są dni, kiedy mam ochotę udusić go podczas spania czy zatłuc patelnią, choć potem szkoda jednak teflonu, ale nie oddam tak łatwo tej naszej bliskości. Prawdziwa miłość to róże, kłuje jak cholera, ale jak pięknie pachnie.

Masz synka, który z pewnością absorbuje większą część twojego życia. Kiedy zatem czas na pisanie bloga?

Tu muszę się przyznać, że często wtedy staję się tą matką wyrodną. Jakieś małe przekupstwo typu „masz lizaka”. On ma dwa lata i jednego lizaka potrafi jeść godzinę, więc korzystam z tego. Kiedy zaś jest ciepło i idę na spacer bez osób trzecich (czytaj mojej siostry, którą serdecznie pozdrawiam) mam zawsze zeszyt przy sobie, żeby zapisać każdą myśl. Jednak najczęściej pisanie zostaje w nocy, zbieram wtedy większość potrzebnych materiałów (książki, mój zeszyt z zapiskami, zdjęcia itp.) i piszę do drugiej czy trzeciej nad ranem, zazwyczaj po ogarnięciu mieszkania i ułożeniu do snu syna. Następnego dnia chodzę jak zombiak, ale często jest warto. W sumie to nie często, a zawsze jest warto zarwać noc dla tego mojego drugiego dziecka, którym jest blog.

Matczysko.pl to twoje drugie dziecko. Poruszasz na nim wiele różnych kwestii, w tym również te, związane z niepłodnością. Dlaczego stwierdziłaś, że należy o tym pisać?

O samej definicji „niepłodności” dowiedziałam się raczej późno. Nie wiedziałam, że w ogóle taki termin istnieje.

Na wsi to zawsze temat „o którym się nie mówi, bo po co”, jeśli ktoś miał problemy z zajściem w ciążę, to jako dziecko słyszałam tylko „a bo ona robi źle to czy tamto”, „on ma dziurawy miech” czy „Bóg tak chce”. Po samych takich tekstach odechciewa się słuchania tych wszystkich „mądrości”. Dlatego wolałam nie wtajemniczać się w te i inne rozmowy dorosłych. Zresztą ja zawsze miałam odmienne zdanie i strasznie wkurzało mnie stereotypowe myślenie.

Byłam o krok do przodu, nie zawsze ten krok był dobrym krokiem, ale był innym, moim. Chodziłam w kolorowych włosach, dyskutowałam z nauczycielami do tego stopnia, ze przez brak argumentów woleli wyrzucić mnie z klasy (często tak wyglądały na przykład lekcje religii). Byłam trudnym dzieckiem. Nie rozumianym. O niepłodności, a nawet o płodności nikt nie gadał. Na lekcjach do tego przygotowanych, też nie. Problemu nie było. Nauczyciele woleli puścić jakiś denny film i zająć się swoimi sprawami, a my młodzi – swoimi. Nikt nic nie wyjaśniał, nikt o nic nie pytał.

Dopiero później zdałam sobie sprawę z tego, jak ważnym tematem jest płodność, a jak omijanym w szkołach. Do tego gadanie, że „Bóg tak chce”. W mojej rodzinie zdarzyły się dwa przypadki z problemem niepłodności, nie mogę jednak zdradzić o kogo chodzi, bo osoby te nie chcą o tym mówić. Myślę, że chodzi tu właśnie o ten stereotyp i zacofanych ludzi, którzy żyją życiem innych, a nie swoim. O niepłodności powinno się mówić głośno i wyraźnie. Może wtedy nie będzie tych pytań, które są jak igły: „kiedy w końcu będzie dziecko?”

picmonkey-image

Ostatnie tygodnie poświęciłaś na przeprowadzenie ankiety na temat niepłodności. Co cię natchnęło, aby ją przeprowadzić?

Żyję w małym mieście, a ludzie w większości bardzo lubią afery, a najbardziej uwielbiają, kiedy coś złego dzieje się u kogoś innego i mogą między sobą o tym porozmawiać. Plotki to pożywka dla tej małostkowej szarańczy. Chciałam się dowiedzieć, co Ci ludzie w ogóle wiedzą. Co sądzą na ten temat kobiety, które siedzą na ławkach i obserwują ludzi, te pod berłami, te z wózkami i ci zakochani. Moja ciekawość wzięła górę i tak powstała ankieta. Zaczęłam od spisania pytań i przygotowania kilku kartek. Wiedziałam, że ludzie nie mają czasu, nie mają ochoty i nie chcą gadać z obcymi. Ankieta miała być krótka. Zaczęłam polować na starsze panie w parkach, przysiadałam się i z uśmiechem na ustach zaczynałam: „Ale mamy piękny dzień…” – zawsze jakoś szło. Zresztą starsze, samotne panie to łatwy cel dla matki z dzieckiem, bo one aż chcą rozmawiać z młodymi. Poniekąd czułam się jak jakiś zboczeniec czatujący na dogodną chwilę. Gorzej było z osobami w moim wieku i tymi poniżej 40.

Znajomi nie chcieli o niepłodności gadać, więc przestałam ich pytać. Zbywali mnie, ale ich rozumiem, może bali się, że ktoś się dowie, rozpozna itp. Więc podchodziłam do matek z bawiącymi się dziećmi i od słowa do słowa szło, ale zaczynali dziwnie na mnie zerkać, kiedy wyciągałam mój nieszczęsny zeszyt.

Oprócz tego wszystkiego, ankieta wisiała sobie na moim blogu, udostępniałam ją w lokalnych grupach. Była anonimowa, może dlatego było w miarę sporo chętnych. Byli również mężczyźni, jednak oni w pytaniu otwartym nie rozpisywali się zbytnio.

 

  • Strony:
  • 1
  • 2

Autorka książki (jako Laura Lis) "Moje in vitro. Historia prawdziwa", w której pisze, że cuda się zdarzają i nigdy nie należy tracić nadziei.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *