In vitro nie udało się ani za pierwszym, ani za drugim, ani za trzecim razem. Monika wykorzystała wszystkie trzy możliwości refundacji. Dziś jest w żałobie i nie liczy na cud. Mimo łez i rozpaczy, która wyrywa jej serce, mówi: Gdyby nie łódzki program, pewnie nigdy nie doświadczyłabym takiej radości i nadziei na to, że mamy w końcu szansę na upragnioną ciążę. Wzruszająca rozmowa z niezwykle silną kobietą, która ma odwagę mówić o niepłodności w imieniu milionów par w Polsce.
Łódź już po raz kolejny przedłużyła program refundacji in vitro swoim mieszkańcom. Dzięki temu i Wy mogliście skorzystać z trzech prób in vitro. Ile pieniędzy dostaliście od samorządu?
Monika Majtczak: Wiele osób myśli, że miasto pokrywa całość kosztów związanych z in vitro, a to nie jest prawda. Samorząd Łodzi dofinansował nam każdą z prób do kwoty 5 tysięcy złotych. I to jest maksymalna wysokość refundacji. Nie wchodzą w nią jednak dodatkowe koszty związane z diagnostyką, leczeniem oraz stymulacją a to nie są małe kwoty. Pierwsze rachunki w aptece, opiewające na kilkaset złotych, za każdym razem robiły na nas duże wrażenie. Teraz już wiemy, że to niestety standard i należy się z tym liczyć.
Ale mimo tych dodatkowych kosztów, to i tak duże wsparcie – zgodzisz się?
Ogromne! Prawda jest taka, że gdy ruszyło dofinansowanie, pojawiła się dla nas nadzieja i przystąpiliśmy do działania, by podjąć walkę o wspólne dziecko. In vitro w naszym przypadku to jedyna nadzieja. Parametry zdrowotne nie dają nam innej możliwości według każdego z lekarzy, do których się zgłosiliśmy, a szukaliśmy odpowiedzi i opinii różnych, niezależnych od siebie specjalistów w różnych klinikach leczenia niepłodności.
Próbowaliście in vitro przed przystąpieniem do programu refundacji?
Nie – nie było nas na to stać. I mimo że usłyszeliśmy od lekarza już po pierwszej wizycie, że szkoda czasu, trzeba próbować – postanowiliśmy jednak czekać na możliwość refundacji. To trudna decyzja – ten brak możliwości finansowych bardzo przybija, jednak trzeba podejmować takie decyzje zgodnie z możliwościami, jakie się ma. I choć doskonale wiedzieliśmy, że czas ma ogromne znaczenie, szczególnie w moim przypadku, bez dofinansowania nie podjęlibyśmy tematu in vitro.
Coraz głośniej o tym, że miejskie programy dofinansowujące in vitro mogą być całkowicie cofnięte. To jak odcięcie butli z tlenem dla setek tysięcy niepłodnych par…
To prawda. Nie tylko nas nie stać było na podjęcie próby. Takich par jest mnóstwo. Nie wspomnę o tych, którzy nie łapią się na miejskie programy ze względu na miejsce zamieszkania. Ktoś, kto podejmuje decyzję o cofnięciu takich możliwości, zwyczajnie nie ma serca i empatii – mierzy szczęście swoimi kryteriami i swoją rzeczywistością – często wypełnioną śmiechem własnych dzieci. Dla nas taki miejski program to nadzieja, że i w naszych domach zapanuje radość. To przykre, że nasz głos to na razie takie wołanie w puszczy. Wierzę, że może się to kiedyś zmieni.
Twój głos jest słyszalny! W imieniu tysięcy leczących się par masz odwagę głośno mówić o problemie niepłodności w Polsce. Nie wstydziłaś się wystąpiłaś w programie telewizyjnym, gdzie postanowiłaś opowiedzieć waszą historię walki o dziecko. Miałaś wątpliwości, czy wziąć udział w programie?
Bez wahania podjęłam taką decyzję i na pytanie naszego radnego Adama Wieczorka, czy udzielę wywiadu dla TVN24*, powiedziałam: tak. Dla mnie to było tak oczywiste, że nie mam, czego się bać ani wstydzić, że nawet nie wzięłam pod uwagę innej reakcji. W końcu walczymy o cud życia. Każdy sposób jest na to dobry pod warunkiem, że nie robimy nikomu tym krzywdy – a przecież nie robimy.
Twój udział w programie był i nadal jest dość głośno i pozytywnie komentowany na portalach społecznościowych. Czujesz się dumna?
Spotkałam się również z krytyką. Co więcej – ci, którzy krytykowali, pisali do mnie prywatne wiadomości – nie mieli odwagi chyba hejtować mnie pod nazwiskiem przed tłumem innych, którzy trzymali kciuki i byli „za”. I tak, czuję radość, że doświadczyłam tyle zrozumienia ze strony innych ludzi. To uświadamia, że człowiek nie jest sam z tym problemem. Że jeden głos niepłodnej może dodać odwagi, by przyłączyli się inni. I cieszę się, że nie muszę niczego ukrywać. Zresztą z chęcią odpowiadałam na wiadomości osób, których nie znam a byli ciekawi problemu i próbują zrozumieć, na czym to wszystko polega i dlaczego jest takie ważne. Pisały do mnie osoby z małych miejscowości, które boją się powiedzieć nawet rodzicom, rodzeństwu o swoich trudnościach z poczęciem. Dlaczego? Bo na co dzień są po prostu napiętnowani. I muszę powiedzieć, że podziwiam takie osoby – bo potrafią walczyć sami bez wsparcia i wierzę, że jest im strasznie ciężko. Dlatego uważam, że podzielenie się z bliskimi problemem mogłoby właśnie pomóc i przynieść ogromną ulgę – niestety, nie każdy ma obok siebie ludzi, którzy to wszystko zrozumieją.
A jak twoje wystąpienie odebrali twoi najbliżsi – rodzina, znajomi?
Ci, którzy wiedzieli od początku, że mamy problem, dalej nam kibicują i wspierają. Ci, którzy dowiedzieli się o tym z programu, też reagują pozytywnie. Każde słowo otuchy, przysłane serduszko czy miłe słowo, to dla nas ogromne wsparcie. Wystąpienie w telewizji chyba niewiele wniosło do dyskusji o samym in vitro, ale niepłodność to nie tylko ivf. Dla mnie to ważne, bo przyznałam się publicznie do walki. I mam nadzieję, że może to dla wielu innych par stało się jakimś momentem zwrotnym.
Protesty na ulicach, czarne marsze… Co jeszcze musi się wydarzyć, żeby władza nareszcie otworzyła oczy i zobaczyła, że problem niepłodności to nie pojedyncze przypadki a dawanie niepłodnym za przykład króliki to przejaw ignorancji?
Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Dla mnie to bezmyślna walka władzy z opozycją i dążenie tylko do tego, by postawić na swoim – bez względu na skutki. Nie wiem, co musiałoby się wydarzyć w rodzinach rządzących, by pomyśleli z empatią o niepłodnych. Może Prezes Kaczyński musiałby być ojcem, by zobaczyć, jak ważne jest w życiu własne dziecko, a Minister Zdrowia sam musiałby mieć problemy z posiadaniem własnych dzieci lub wnuków, by zmienić zdanie na temat in vitro?
Wróćmy zatem do Waszego pierwszego podejścia. Jak ono wyglądało?
Za pierwszym razem wszystko właściwie było dla nas niewiadomą. Niestety, ale moim zdaniem za mało jest wsparcia od strony lekarzy i uświadamiania pacjentów o przebiegu całej procedury. Z każdym etapem mierzyliśmy się na bieżąco w ogromnym stresie, który z pewnością nie pomaga. Dla nas, a szczególnie dla mnie, to, że nie udało się za pierwszym razem, było tak trudnym przeżyciem, że chyba ci, którzy tego nie doświadczyli, będą mieli trudność, by sobie to jakoś wyobrazić. Moje pojęcie o procedurze i możliwości zakończenia jej bez sukcesu było zerowe. Nie byłam przygotowana na porażkę. Na to, że zobaczę negatywny wynik badania krwi, który potwierdzi, że się nie udało. To jak strata najbliższej osoby. Żałoba, która musi wybrzmieć i potrzeba czasu, by wydostać się z niej i w jakimś stopniu pogodzić.
>>> Warto przeczytać: MSOME, PGD, AZH… Poznaj 6 sposobów zwiększających szanse powodzenia in vitro
Po tym trudnym momencie spróbowaliście drugi raz… Było trudniej?
Druga procedura była może łatwiejsza do zniesienia, bo już wiedziałam, na czym polega cały proces. Zastrzyki, sterydy, kontrole usg, badania wskaźników, które mają ogromne znaczenie w stymulacji. Niektórym ludziom wydaje się, że in vitro to jakiś supermarket, w którym można sobie wybrać dziecko, tymczasem to trudna i bolesna procedura leczenia – ktoś, kto tego nie doświadczył, będzie miał problem ze zrozumieniem tego wszystkiego. To wszystko jest naprawdę bardzo trudne. I pieniądze to nie wszystko, bo cena psychicznych obciążeń, o których mało się mówi, jest nie do opisania.
Zwłaszcza gdy i za drugim, ale i za trzecim razem się nie udaje.
To prawda. My przegraliśmy walkę o dziecko.
Widzę, jak trudno jest Ci o tym mówić. Czy mimo wszystko, być może za jakiś czas, podejmiecie jeszcze walkę?
Nie, to była nasza ostatnia próba. Decyzję o zaniechaniu kolejnych prób oboje traktujemy jako ostateczną i wiążącą. Może ktoś pomyśli sobie, że „tylko trzy próby i poddają się”. Dla nas to aż trzy pełne procedury. Nie mamy żadnych zamrożonych zarodków, więc także dodatkowych możliwości.
Jak to znosisz?
Jestem pod opieką psychiatry i psychologa. Z pewnością do niedawna nie byłam w stanie nawet powiedzieć, co czuję po stracie, której doświadczyłam. Tylko kobiety lub pary, które razem walczą, mogłyby uzupełnić moją wypowiedź o to, jak ogromnie trudne jest przeżywanie żałoby, która temu towarzyszy. Wyobrażam sobie, że strata dziecka w późniejszym etapie ciąży może być bardziej bolesna, jednak godzenie się z niemożnością zostania mamą i czucia własnego dziecka w sobie, jego ruchów, jest bardzo trudne do opisania. Może nawet niemożliwe. Poczucie pustki i bezcelowości życia jest tak okrutne i zżerające od środka, że trudno jest znaleźć jakikolwiek sens w tym życiu. Niepłodność wyrwała mi w sercu ogromną dziurę. Wciąż łzy nie pozwalają mi opisać bólu, a być może właściwie są najbardziej szczerym wyrażeniem tego, co czuję. Nieprzespane noce, koszmary, obwinianie się, bezsilność, trud w skupieniu myśli, brak sensu i wiary, poczucie niesprawiedliwości, utrata sensu życia – tak wygląda teraz moja codzienność.
To trudne w takim momencie uwierzyć, że cuda się zdarzają. Jednak naprawdę wiele par doświadczyło ich…
Ja nie liczę już na żaden cud. I świadomie nie chcę mieć już nadziei, by nie mierzyć się z kolejnym poczuciem straty. Teraz jest dla mnie czas żałoby. Wiem, że mam do niej prawo i ma do niej prawo każdy, kto z taką stratą się spotkał. Każdy, kto stracił sens, ma prawo do łez.
Rozmawiała: Paulina Ryglowska-Stopka
*Program “Czarno na białym” z udziałem Moniki można obejrzeć TUTAJ
PRZECZYTAJ TAKŻE:
Z pamiętnika Edyty: Czas kolejnej próby. Ostatniej? (odc. 15)
Dodaj komentarz