polscy kierowcy, wypadki drogowe, śmierć, wypadek, memento mori, memento vitae

Wypadki drogowe – życie choć piękne, tak kruche jest…

Niegdyś ktoś powiedział: “Polscy kierowcy bardzo się spieszą. Na tamten świat. A że są bardzo towarzyscy – czynią wszystko, by zabrać ze sobą jak najwięcej innych ludzi”. Dokładnie miesiąc temu, w wypadku samochodowym zginął mój kolega. „Kolega” to bardzo odpowiednie określenie. Nie był moim przyjacielem. Nie znaliśmy się blisko. Nie chadzaliśmy ze sobą regularnie na piwo, nie grywaliśmy w czwartki w brydża. Kiedyś razem pracowaliśmy, czasem wyjeżdżaliśmy gdzieś razem w większym gronie. Ostatnio spędziliśmy ze sobą dwa dni w górach, mniej więcej trzy miesiące temu. Pomimo tego, że nie był dla mnie kimś szczególnie bliskim, jego śmierć wstrząsnęła mną bardziej, niż bym się tego spodziewał. Myślę, że stało się tak z trzech zasadniczych powodów. Pierwszym z tych powodów był jego wiek. Był w bardzo podobnym wieku co ja. Wiem, że w wypadkach drogowych w Polsce ginie każdego roku więcej ludzi, niż we wszystkich zamachach terrorystycznych na całym świecie od 2010 roku do dziś włącznie. Wiem, iż są wśród ofiar ludzie w każdym wieku. Jednakże akurat gdy śmierć dotyka kogoś podobnego do mnie, staje się bardziej realna i namacalna. Gdy umiera osoba w podeszłym wieku, to można powiedzieć „cóż, taka kolej rzeczy”. Gdy umiera ktoś po długiej chorobie, to można pomyśleć „cóż, więcej nie można było zrobić”. Gdy ginie nagle i w zasadzie bez powodu ktoś w sile wieku, trudno to wytłumaczyć. Po wtóre mój kolega miał bardzo zbliżoną do mojej sytuację rodzinną. Żonę i córkę, niewiele starszą od mojej. Jeszcze trzy miesiące temu siedzieli w trójkę przy sąsiednim stoliku w ośrodkowej stołówce w górach. To boleśnie uświadomiło mi, jak bardzo niepewne jest jutro, jak boleśnie łatwo naruszalne są więzi z ludźmi dla mnie ważnymi poprzez tragiczne, a właściwie codzienne, wydarzenia. Jednego dnia tatuś jest, drugiego znika. Jednego dnia mąż zajmuje się dzieckiem, następnego dnia dziecku można jedynie tłumaczyć, że więcej tatusia nie zobaczy.

Rażony tymi przejmującymi myślami niczym piorunem zrozumiałem, że mój czas to najcenniejsze, co mogę oddać swojej rodzinie.

Jak bardzo banalnie by to nie zabrzmiało, prawdopodobnie niczego cenniejszego moja rodzina nigdy ode mnie nie dostanie. Doprawdy wiem, jak bardzo melodramatycznie brzmi to dla ludzi, którzy nie doświadczyli podobnego do mojego katharsis. Katharsis to określenie właściwe o tyle, że wiąże się nierozerwalnie z tragedią. Każdego dnia słyszę głos “memento mori”, któremu odpowiada inny – “memento vitae”. Bo zawsze myśli o tym, że dziś może być tym ostatnim moim dniem, towarzyszy myśl, że tak właśnie żyć trzeba – jakby każdy dzień miał być tym ostatnim. Takie tragedie przypominają o tym aż nazbyt boleśnie. Po trzecie wreszcie – okoliczności śmierci. Śmierć w wypadku, na drodze, nie z jego winy. Choć wina nie ma tu już znaczenia – sprawczyni wypadku osierociła także trójkę dzieci, wymierzając sobie (i swoim dzieciom) najsurowszą karę. Mój kolega przejechał w swoim życiu pewnie ponad milion kilometrów, głównie w podróżach służbowych, ale nie tylko. Miał w przeszłości wypadki, ale wydawał się niemal nieśmiertelny. Aż do teraz. Ja także lubię podróżować. Przypominam sobie, że tego samego dnia, podobnie jak on, prowadziłem samochód. Podobnie jak on – wiozłem żonę i dziecko. Podobnie jak on mogłem nagle, na łuku drogi, ujrzeć światła z naprzeciwka na swoim pasie. Co było później – mogę się jedynie domyślać. Być może próbował uciekać, aby ratować własne życie? A może zdążył pomyśleć o ratowaniu rodziny i robił wszystko, aby ich uratować (zresztą skutecznie)? Tego nie wiem. Wiem, że gdy dowiedziałem się o tym, jak zginął, bardzo mną to wstrząsnęło, gdyż zrozumiałem na nowo, iż to się może wydarzyć każdemu na drodze. Przypomina mi to także, że na drodze nikt nie jest nieomylny. Jeśli ktoś twierdzi, że nie popełnia błędów prowadząc, to jest prawdopodobnie nadętym ignorantem, nie zdającym sobie nawet sprawy ze swoich błędów. Mnie kilka razy w życiu zdarzyło się, że uniknąłem wypadku albo dzięki ślepemu szczęściu, albo dzięki uwadze innych uczestników ruchu. Pomimo wyciągania wniosków z przeszłości, mam świadomość, że zawsze może na drodze zdarzyć się ktoś, kto ma gorszy dzień, jest rozkojarzony, mniej uważny, niewyspany, zdenerwowany, poirytowany. Niekiedy chwila dekoncentracji albo irytacji może kosztować ludzkie życie – własne, bliskich lub całkiem obcych ludzi. Na przykład męża i ojca, pełnego werwy i sił faceta, jeszcze przed czterdziestką. Im bardziej czuję się zmęczony, rozkojarzony, zdenerwowany, tym bardziej staram się być ostrożny i zachowawczy. Noga z gazu, czujniej obserwuję lusterka. Czy bardziej boję się jeździć? Raczej nie, choć gdy jadę pierwszy w kolumnie pojazdów i zbliżam się do łuku w lewo, zawsze gdzieś w głowie rodzi się myśl, że być może ktoś tam właśnie rozpoczyna manewr wyprzedzania i ujrzę światła na swoim pasie za pół sekundy. Spoglądam wówczas na pobocze czy rów jest głęboki, czy pobocze szerokie, jak daleko rosną drzewa. Czy mamy szanse. Przytulcie dziś kogoś bliskiego. Nigdy nie wiecie czy nie robicie tego po raz ostatni. Bo ktoś pojedzie jutro za szybko. Bo ktoś będzie miał gorszy dzień. Bo kogoś dziś w nocy będzie bolał ząb i jutro dokuczy mu zmęczenie. Bo drzewo już dziś rośnie w złym miejscu. Bo właśnie ktoś wypija jedno piwo za dużo. Wszak „życie choć piękne, tak kruche jest, wystarczy jedna chwila by zgasić je”.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *