“Albo pani, albo dziecko”. Po latach walki z niepłodnością Marta dokonała wyboru

Jak się zachować, gdy lekarz mówi o wyborze „albo pani, albo dziecko”? Czy po wielu latach walki z niepłodnością da się dokonać takiego wyboru? Marta musiała zmierzyć się z taką sytuacją. Trudna droga do rodzicielstwa stawia wyzwania, które zachwieją nawet najbardziej silnymi i przygotowanymi na każdą ewentualność, przyszłymi rodzicami.

Wszystko zaczęło się wiele lat temu, kiedy postanowiliście z mężem, że chcecie mieć dziecko. Wiedziałaś od samego początku, że nie będzie łatwo. Dlaczego?

Marta: Moja walka zaczęła się w 2001 r., kiedy poznałam męża. Chcieliśmy bardzo mieć dziecko, ale od samego początku wiedziałam, że nie będzie łatwo – mąż miał słabe nasienie. Pierwszy raz trafiłam na lekarza, który przeciągnął wszystko w czasie. Byłam zrozpaczona i zdruzgotana tym, w jaki sposób przekazał nam wiadomość o tym, że trudno będzie nam zajść w ciążę. Dopiero w 2009 r., dzięki mojemu bratu, który wraz z żoną też doświadczyli problemu niepłodności, trafiłam na złotego lekarza, który dał nam nadzieję i siłę do walki. Bardzo zależało nam na dziecku, bo zarówno ja, jak i mój mąż, pochodzimy z wielodzietnej rodziny. Zawsze uwielbiałam dzieci i sama pragnęłam mieć co najmniej dwójkę. Ponadto, prawie wychowałam o 16 lat młodszą siostrę, która w większości była pod moją opieką w momencie, gdy mama musiała szybko wrócić do pracy. Jak teraz sobie przypomnę całą drogę, którą przeszliśmy, to mam łzy w oczach. Wciąż zastanawiam się, dlaczego to mnie spotkało. 

Wspomniałaś, że było ciężko. Pierwszy zabieg in vitro odbył się w 2010 r. Z jakim efektem?

Nasza droga była wyjątkowo trudna. Podczas pierwszego zapłodnienia in vitro miałam dużo jajeczek (aż 16), niestety tylko cztery udało się zapłodnić. Pierwsze dwa transfery okazały się porażką. Podjęliśmy zatem kolejną próbę. Stwierdziliśmy, że skoro już walczymy, to lepsza będzie metoda “cios za ciosem” i tym razem miałam cztery jajeczka. Jednak ostatni, czwarty transfer był najgorszy. Odbywał się w moje urodziny i już teraz, z perspektywy czasu mogę przyznać, że były to najgorsze urodziny w moim życiu. Okazało się, że zaliczyliśmy kolejną porażkę. Do tego wszystkiego dowiedzieliśmy się także, że moja bratowa jest w ciąży. Było to dla mnie okropne przeżycie, ale jak to się mówi – co nas nie zabije, to nas wzmocni.

Podjęliście kolejną próbę?

Nie, wtedy zrezygnowaliśmy z kolejnej próby in vitro. Wówczas podjęliśmy decyzję o adopcji. W styczniu 2012 r. trafiliśmy do ośrodka adopcyjnego i w kwietniu rozpoczęliśmy kurs dla osób starających się o adopcję dziecka. Poznaliśmy tam wiele par, które pytały, dlaczego nie udało nam się, czemu nie mamy dzieci. Teraz są już szczęśliwymi rodzicami i do tej pory utrzymujemy z nimi kontakt. Co roku jesteśmy zapraszani przez ośrodek adopcyjny na imprezę integracyjną dla rodzin adopcyjnych. Jest nam z tego powodu bardzo miło.

W naszym przypadku jednak do adopcji nie doszło. W 2012 r. mój wspaniały lekarz namówił mnie na kolejne podejście in vitro.

Zgodziłaś się?

Zarówno mąż, jak i lekarz prosili, abym dała namówić się jeszcze ten ostatni raz. A ja bałam się, czy zniosę kolejną porażkę. Zastanawiałam się, czy dam sobie z tym radę, czy to udźwignę. Przekonało mnie jednak to, że jak się nie uda, to i tak będę miała upragnioną Zosię – córkę z adopcji. I tak w marcu 2013 r. miałam trzecie podejście i 3 zarodki. Kiedy musiałam sprawdzić betę HCG, serce mało mi nie wyskoczyło. Wszyscy wokół byli bardzo pozytywnie nastawieni i ciągle mi powtarzali, że tym razem się udało. Mąż mnie przekonywał, że tym razem było inaczej i on czuje, że się udało. I miał rację. Trudno do czegokolwiek porównać to, co wtedy czułam.

Jednak zaraz pojawił się kolejny stres, bo za dwa dni musiałam wykonać powtórne badanie bety HCG. Wówczas nie wiedziałam jeszcze, że to standardowa procedura i bałam się, że dzieje się coś niedobrego. To były najdłuższe dwa dni w moim życiu.

Nie chciałabym znowu tego przeżywać. Czekałam na telefon z sercem pod gardłem. Długo nikt nie dzwonił i myślałam sobie, że pewnie nie jest dobrze i nie chcą mnie martwić. Nagle jest telefon, dzwoni i słyszę najpiękniejsze słowa „Pani Marto udało się, będzie pani mamą”.

Niedługo po tej wspaniałej wiadomości, kiedy mąż wyjechał do Niemiec w delegację, ty zostałaś sama i… trafiłaś na SOR. 

Stało się. Dostałam w nocy pierwszego częstoskurczu, arytmii. Dobrze, że rodzice mieszkają w bloku obok, jakoś do nich doszłam i do domu wróciłam już z mamą. Atak przeszedł, więc przespałam resztę nocy. Jednak nad ranem mama uparła się, aby podjechać na SOR do szpitala i sprawdzić, czy z sercem jest wszystko w porządku. Okazało się, że mam bardzo mało potasu w organizmie i muszą uzupełnić niedobory. Niestety, w szpitalu nie było oddziału ginekologii, więc nie mogłam sprawdzić, czy z dzieckiem również wszystko dobrze.  Aż do następnej niedzieli żyłam w niepewności. Wtedy to ponownie trafiłam na SOR – znowu bloker, potas i do domu. I znowu kolejna noc i kolejny atak.

Pojechałam do szpitala i tam już stwierdzili, że tak dłużej nie może być. Jest to niebezpieczne dla mnie i dziecka. Stwierdzili: albo ja, albo dziecko.

W tej sytuacji twoje serce chyba musiało jeszcze bardziej przyśpieszyć. Jak dokonać takiego wyboru?

Na szczęście nie musiałam wybierać. Znalazł się jeden jedyny lekarz, który podjął się wyzwania – choć sam nie był świadomy do końca tego, czego się podejmuje. Musiałam poddać się operacji. Przyszedł wtorek rano. Zawieźli mnie na blok operacyjny i tam przerażony lekarz mówi mi, że nie wiedział o naszej historii leczenia niepłodności.

Zabiegł trwał 4 godziny. Było bardzo ciężko, jednak moje serce nie poddało się. Ciągle myślałam, jak tam moja Zosia, jak ona się ma. 2 tygodnie po zabiegu pojechałam w końcu na badanie USG, aby sprawdzić, czy wszystko jest z nią w porządku. I to znowu były najdłuższe 2 tygodnie. Myśli kłębiły się w mojej głowie i te ciągle powracające pytanie: “Dlaczego znowu mnie to spotkało?” Gdy usłyszałam słowa lekarza, że z dzieckiem wszystko dobrze, emocje opadły i mogłam wreszcie odetchnąć z ulgą.

Jak przebiegała twoja ciąża? Długo się staraliście, później komplikacje z twoim zdrowiem. 

To był dla mnie trudny okres. Ciągle się bałam. Długo nie mogłam się pozbierać, codziennie towarzyszył mi strach, że mój cud może się skończyć. Moje obawy miały swoje uzasadnienie, ponieważ rok wcześniej moja bratowa musiała w 8. miesiącu ciąży urodzić martwego syna Huberta – zmarł w jej brzuchu na zawał. Miało to ogromny wpływ na naszą psychikę. Takie wydarzenia zostają w rodzinie i rzutują na wszystko inne. Tak bardzo obawiałam się w ciąży o moje dziecko, że popadłam przez te wszystkie wydarzenia w jakiś lęk i nerwicę z napadami dreszczy. Do września 2014 r. korzystałam z porad wspaniałej psycholog i to właśnie ona pomogła mi przejść spokojnie całą ciążę. Tak naprawdę spokoju psychicznego zaznałam dopiero wówczas, gdy usłyszałam płacz synka.

Mogłaś wtedy odetchnąć. Jednak jak to możliwe, że Zosia okazała się chłopakiem?

Miała być córka, jest syn. Teraz nie ma to już dla nas żadnego znaczenia. Najważniejsze, że nam się udało i jest z nami! Syn ma teraz 2 latka i jest bardzo mądrym i bystrym dzieckiem. Uwielbia się przytulać i powtarzać: “Mamusiu, tatusiu, kocham was.” Jego idolem jest Strażak Sam i teraz całe życie to właśnie on – zabawki, odzież, zabawy –  wszystko musi być ze strażakiem. Jest też urwisem i można szybko poznać, że to odważny łobuziak. Jest odważny i nikogo się nie boi. Wszyscy wokół powtarzają, że jest charakterny, wesoły i ciągle naładowany na 100% .

Nigdy nie będę żałować żadnego dnia i godziny swojego życia. Było ciężko, ale tak było mi pisane. Nie była to łatwa droga, ale mam kochanego łobuza! Teraz wiem, że wiara czyni cuda – trzeba tylko dać sobie szansę.

Rozmawiała: Paulina Ryglowska-Stopka

Polecamy także:

List na koniec roku: I gdy już chciałam się poddać, dostałam koło ratunkowe

Niepłodne supermenki – perfekcjonistkom najtrudniej walczyć z niepłodnością

Nie czekaj na kolejną owulację, a kreatywniej staraj się o dziecko

 


Autorka książki (jako Laura Lis) "Moje in vitro. Historia prawdziwa", w której pisze, że cuda się zdarzają i nigdy nie należy tracić nadziei.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *