„Aż się boję pisać, co pomogło mi zajść w ciążę…” Tej decyzji nie można nikomu narzucić [LIST NIEPŁODNEJ]

W sierpniu Ania skończy roczek, a ja jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. Będzie tort, balony i kilka zaprzyjaźnionych rodzin – w tym te, które wiedzą, czym jest niepłodność. Aż się boję pisać to, w jaki sposób pojawiła się ciąża. Sama czytałam takich historii wiele – wiem, że nie dla każdej kobiety są motywacją, że mogą sfrustrować. Nie napiszę więc, że odpuściłam, bo to nie do końca tak. Ja po prostu zrobiłam sobie dłuższe wakacje, a do walizki na ten czas nie spakowałam testów owulacyjnych, leków i książek o niepłodności. Zabrałam za to męża i nasze wspólne marzenie o szczęściu. Tak, jakbyśmy mieli zacząć wszystko od początku… [List Czytelniczki]

Niepłodną poczułam się chyba wtedy, gdy po raz pierwszy do jednej z grup na Fb wrzuciłam wyniki badań swoich i męża z rozpaczliwym pytaniem: I co tu jest nie tak? Co ze mną nie tak. Większość kobiet napisała: Nie jest tragicznie. Spokojnie, będziesz mamą… To dawało nadzieję. Tego się trzymałam. A jednak mamą nie zostawałam przez kolejne i kolejne miesiące…

42 miesiące – ultramaraton starań

To było najgorsze – wyniki bez tragedii, choć nieidealne, a ciąży brak. Bezradność i złość, że czegoś nie da się wyjaśnić. Że mimo wysiłków – wciąż na przegranej pozycji. A czas leci, kolejna wiosna za nami. Przeszłam trzy pełne procedury in vitro. Żaden z ośmiu transferów się nie udał – mimo że jeden przez cztery dni dawał nadzieję, że w końcu będę w ciąży. Fruwałam z radości, a za chwilę z hukiem walnęłam o ziemię.

Niskie AMH (choć nie beznadziejne także zdaniem lekarza, 0,8 ng/ml), niska, ale nie najniższa jakość jajeczek, słabe nasienie męża, ale nie takie, by nie dało się nic z tym zrobić. Histeroskopia – wszystko ok. A jednak – d*pa! Lekarze po trzecim in vitro zaczęli rozkładać ręce.  Proszę rozważyć adopcję komórek jajowych – usłyszałam.

Nie myśleliśmy z mężem długo, choć to był trudny czas – bardzo chcieliśmy zostać rodzicami, ale w naszych głowach coraz bardziej zaczęło się mieszać. Padła jednak decyzja – adoptujemy komórki. Miałam 34 lata.

2 transfery – i NIC. Następne podejście? „NIE! Dosyć – powiedział mąż. Nie dam rady. A jeśli będziesz mnie namawiać, powiem ci brutalnie, choć będzie to kłamstwo, że nie chcę mieć z tobą dzieci. To będzie bolało, wiesz o tym…” – to zdanie było dla mnie jak uderzenie sztachetą w głowę. Już w momencie zapowiedzi, że padnie, zapiekło mnie serce. Jesteśmy (byliśmy?) zgodną i dobrze dobraną, kochającą się parą, ale to, co zadziało się między nami przez niecałe 4 lata, było szokiem, którego zaczęliśmy doświadczać już dawno temu. Tak, dziewczyny – niepłodność zmienia ludzi!

Starania o dziecko jak składanie komody

Zmęczenie niepłodnością przyszło u nas wcześnie? Wiem, że dla kobiet, które walczą po kilkanaście lat, moje 3,5 roku nie robią wrażenia. To był jednak bardzo intensywny czas. Ani na chwilę nie zwolniliśmy starań, badań, kolejnej diagnostyki.  Jednocześnie zmieniliśmy totalnie styl życia – mąż rzucił palenie, zaczęliśmy naprawdę zdrowo się odżywiać, choć bez skrajności w stylu tylko brokuły, włączyliśmy specjalistyczną suplementację – co zresztą przyniosło na tamten czas chyba najlepsze efekty, bo przynajmniej mąż miał poprawę plemników.  

W międzyczasie dwie kliniki, w dwóch różnych miastach. 3,5 roku na najwyższych obrotach. Miesiąc za miesiącem. Test za testem. 42 miesiące rutyny! A jednocześnie coraz większej frustracji – bo przecież nie jesteśmy bezczynni, mamy środki na leczenie, działamy, słuchamy zaleceń. Wszystko według instrukcji. No właśnie – instrukcji. Nasze starania przypominały składanie komody z ikei – z instrukcją montażu w zębach, niby prosta jak budowa cepa, a nic nie trzymało się kupy. Stres coraz bardziej dawał się we znaki.

Już po niespełna dwóch latach niepłodność zaczęła niszczyć i mnie, i męża – tak nas osobno, jak razem. Zaczęliśmy zamykać się na siebie, a momentami wręcz od siebie uciekać, coraz częściej pojawiały się ciche dni albo wręcz odwrotnie – warczenie na siebie i wytykanie, kto czego nie robi albo za mało robi. Rozbijało się o pierdoły – o buty krzywo rzucone, o brakującą skarpetkę po praniu, o niedomknięte okno, o wyjście do rodziców na obiad.

Do naszego związku wdarła się jakaś nieufność, że to, o co walczymy i w jaki sposób to robimy, wcale nie przynosi nam radości i nie sprawia, że widzimy szczęśliwą przyszłość. A przecież mieliśmy cel – dziecko i pełna rodzina. Szczęście. Tymczasem po drodze zaczęliśmy wątpić, czy nadal tego chcemy – albo czy chcemy tego razem.

Teraźniejszość z każdym dniem stawała się bardziej przygnębiająca, wypełniona dziesiątkami podobnych historii, które godzinami potrafiłam czytać na forach internetowych i w grupach wsparcia. O tak – było ich sporo. Były obecne niemal w każdej rozmowie z mężem – w drodze do kina, na kolacji w restauracji, wszędzie… Obok łóżka urósł stos książek, które miały mi pomóc zajść w ciążę i rozumieć, czym ta niepłodność jest, jak sobie z nią radzić, czuć, że nie jestem sama. Zasypiałam obok męża, myśląc jednak nie o nim, a o tych wszystkich „obcych” opowieściach, o tych porażkach, o tych happy endach. Zaczęłam wariować, mając na szczęście jeszcze odrobinę przytomności, by zdawać sobie sprawę, że dzieje się coś złego.

Po drugim nieudanym in vitro z komórkami od dawczyni, załamałam się. Wciąż nie wiadomo było, dlaczego tak się dzieje. W perspektywie pojawiały się badania genetyczne i immunologiczne. Kolejne pieniądze, kolejne miesiące. Choć wymiękałam, chciałam próbować dalej. To właśnie wtedy mąż powiedział „dość”. Przez cztery dni nie wychodziłam z łóżka. W tle niejednokrotnie słyszałam, jak mąż rzuca „ku*wa mać” i wali pięścią w ścianę. Był wykończony tym wszystkim. „Olka, ja nie wytrzymam tego dłużej…” – mówił przez drzwi, a potem wychodził z domu. Ryczałam i krzyczałam. Byłam wściekła. Patrząc w lustro, nienawidziłam się, a jednocześnie przypominałam sobie, że kiedyś tak nie było. „Nie poznaję was” – mówiła mama, która wiedziała, że mamy problem, wspierała nas, a na dwie ostatnie procedury, mimo że nie była zwolenniczką in vitro, dołożyła z ojcem pieniądze.

Weź zaległy urlop…

Kiedy poczułam, że nie chcę takiego życia? Dawno! A mimo to brnęłam w to. Jak uzależniona, zaślepiona. „Bo musisz walczyć, musisz wierzyć, a jak zawracasz, to tylko po to, by się dobrze znów rozpędzić…”  Nie wiem nawet, w którym momencie przestałam z czułością patrzeć na zdjęcia noworodków. Zaczęły mnie irytować, ale ja przecież walczę o dziecko! „O nie! Wszystko się wali, wszystko” – tak dalej być nie może! Przerażające uczucie, które pewnie dobrze znacie. Poczułam, że chcę cofnąć czas. Serio. Że chcę zapomnieć o tym, co było przez ostatnie 3,5 roku. Ale też to, że sama sobie nie poradzę. Poszłam do poleconej psycholog pracującej z niepłodnymi parami. To mnie wyciszyło, ale też uświadomiło, że jestem potwornie zmęczona fizycznie, nie wspominając o ruinie psychiki. Terapia pomogła mi dać sobie prawo do odpoczynku.

Nie usłyszałam: wyluzuj, odpuść, zwolnij… Usłyszałam, że odpoczynek nie oznacza przegranej. Że nie można trzy lata harować bez urlopu i wciąż być kreatywnym, tryskać pomysłami. Weź zaległy urlop, zregeneruj się – śmiała się psycholog, a po urlopie wróć  do pracy pełna energii i pomysłów.

I muszę powiedzieć, że to bardzo mocno zadziałało na moją wyobraźnię. Wręcz fizycznie poczułam, że muszę pojechać na wakacje. Tak, po tych 42 miesiącach nieudanych starań postanowiłam, że chcę odpocząć. I że na ten urlop do walizki nie spakuję natrętnych myśli o ciąży. Ale ta rada nigdy nie zadziała na kogoś, kto tego autentycznie nie poczuje. Wolnego od niepłodności nie można wziąć sobie tylko dlatego, że inni tak radzą i im się udaje. Dlatego to tak frustrujące. I chyba jednak rzeczywiście trzeba dojść do ściany, walnąć w nią głową, upaść, by podjąć taką decyzję – być może z niemocy i niewiary, że jeszcze kiedyś się uda w tę ciążę zajść, z obojętności, a może wręcz przeciwnie – z nadzieją, że szczęście czeka za rogiem, choć nie wiadomo, czym ono jest.

Ta decyzja należy tylko do Ciebie – nie można jej narzucić

Sprzątnęłam wszystkie książki o ciążach i problemach z płodnością, wyciszyłam powiadomienia postów w grupach wsparcia, wyczyściłam historię przeglądarki w laptopie. Jedyne, co pozostało to te zdrowe nawyki i inny już styl życia – tego akurat byliśmy pewni, że nie chcemy zmieniać. Mąż pozostał przy suplementacji, bo jak żartował, nabrał jakiejś mocy dzięki temu. Zaczęliśmy znów ze sobą spędzać czas. I jakby seks smakował lepiej… 

Kurczę, czułam ulgę – ale nie dlatego, że przekreśliłam się jako matka, tylko właśnie dlatego, że nabierałam nowych sił. Pamiętam, że po ostatniej rozmowie z panią psycholog, znalazłam wyjazd last minut do Grecji. Nie, to nie były wakacje, po których mogłam wykrzyknąć „cuda się zdarzają”. Nie zaszłam wtedy w ciążę. Ale to był początek zdecydowanie dłuższych wakacji od niepłodności. Trwały niecały rok,  i tak – przerwał je pozytywny test ciążowy. Naprawdę nie spodziewałam się. Choć kochając się z mężem czasem zdarzało nam się żartować, że może będą z tego dzieci, przez kilka miesięcy po tym, jak „poszłam na urlop”, seks był spontaniczny i nawet nie wiem, w którym dniu cyklu padł ten szczęśliwy strzał.

W sierpniu Ania skończy roczek, a ja jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. Będzie tort, balony i kilka zaprzyjaźnionych rodzin – w tym te, które wiedzą, czym jest niepłodność i czym są… wakacje od niej.

Nie poddawajcie się, ale nie bójcie się zatrzymać. Zróbcie to jednak wtedy, gdy naprawdę poczuje to wasze serce.

Ola*

 
* Pełne dane personalne autorki listu do wiadomości redakcji/Tekst po redakcji.

 

POLECAMY TAKŻE: Coaching kryzysowy – co to jest i czy może pomóc w walce z niepłodnością?

Coaching kryzysowy – co to jest i czy może pomóc w walce z niepłodnością?

 

 


Polonistka, dziennikarka, redaktorka. Specjalizuje się w tematyce: ciąża, parenting, niepłodność, dieta propłodnościowa. Email: redakcja@brubenpolska.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *