Na początku nie myślała o ciąży. Chciała skończyć studia, znaleźć stabilną pracę. Wiedziała, że na dziecko przyjdzie czas. Nawet nie przypuszczała, że jej droga do upragnionego szczęścia będzie długa i wyboista. Gdy lekarz już na początku stwierdził, że nie mają szans na dziecko, wiedziała, że się nie podda.
Od 7 lat jesteś szczęśliwą mężatką, a od roku również spełnioną mamą. Od zawsze wiedziałaś, że chcesz mieć dziecko?
Marta: Zawsze marzyłam o dużej, szczęśliwej rodzinie. Jeszcze za czasów narzeczeństwa myśleliśmy o trójce dzieci. Nie sądziłam, że te marzenia będą takie trudne do spełnienia. Na początku małżeństwa odwlekaliśmy decyzje o dzieciach – świeżo po studiach chciałam w pierwszej kolejności znaleźć dobrą, stabilną pracę. Tak zleciał pierwszy rok.
Gdy już podjęliśmy tę decyzję, nastawiłam się, że w ciążę uda mi się zajść od razu, bo przecież byłam młodą, 26-letnią kobietą. Poza tym, mój lekarz ginekolog stwierdził, że wszystko jest w porządku, więc nie było żadnych przeszkód, które mogłyby zniweczyć ten plan.
Od czego rozpoczęliście leczenie niepłodności?
Po paru miesiącach starań poszłam do innego ginekologa – wtedy nie myślałam o pójściu do kliniki leczenia niepłodności. Lekarz zaproponował monitoring cyklu i dalsze starania. Dopiero przypadkowa wizyta u innego ginekologa uświadomiła nam, że trzeba rozszerzyć badania o badania nasienia męża. Pierwsze wyniki dostaliśmy przed naszym wyjazdem w góry.
Załamałam się, jak je zobaczyłam. Chociaż nie do końca wiedziałam, co oznaczają, domyślałam się, że będą z tego problemy. Na szczęście mój mąż powtarzał, że wszystko będzie w porządku i nam się uda.
Pierwsza postawiona diagnoza: brak prawidłowej morfologii nasienia u męża. Co oznacza taki wynik?
W pierwszej klinice do jakiej trafiliśmy w Warszawie usłyszeliśmy od lekarza, że z takimi wynikami to nie nadajemy się nawet do in vitro. Potem lekarz zerknął na moje TSH, które było na poziomie ok. 2,5 i stwierdził, że z takim poziomem to na pewno nie zajdę w ciążę. Poczułam się wtedy tak, jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Wiedziałam, że do tego lekarza nie wrócę na pewno, skoro i tak z góry spisał nas na straty…
Co zrobiliście dalej – poddaliście się?
Oczywiście, że nie. Postanowiliśmy poszukać innego lekarza. Zmieniliśmy klinikę na placówkę w Lublinie i tam, o dziwo, już na pierwszej wizycie zakiełkowało we mnie ziarenko nadziei. Lekarz stwierdził, że nie z takim TSH dziewczyny zachodziły i donosiły ciążę, a z zerową morfologią męża też sobie poradzimy. Wiedziałam, że ten lekarz nam pomoże, bo po pierwsze sam w to wierzył, a po drugie, pomógł naszym znajomym, którzy też parę lat starali się o dziecko.
Co było bodźcem do dalszej walki?
Głównym bodźcem do dalszej walki było chyba to, że wokół naszych znajomych i rodziny, co chwila słyszeliśmy o kolejnych ciążach. Naprawdę czułam zazdrość. Zazdrość przede wszystkim o to, że ja muszę walczyć, a inni bez żadnych problemów zachodzą w ciążę. Wiele łez wylałam w poduszkę, słysząc o kolejnej koleżance, która jest przy nadziei. Z jednej strony życzyłam im jak najlepiej, ale z drugiej najzwyczajniej zazdrościłam.
Zastanawialiście się kiedyś co byłoby, gdybyście jednak zaprzestali walki już przy pierwszej klinice?
Nieraz o tym myślałam. Chyba nigdy bym sobie tego nie darowała. Sądzę, że później całe życie miałabym sama do siebie pretensje, że się poddałam. I tak myślę, że straciłam kilka lat na czekanie, że może się uda samo. Gdybym nie czekała i zaczęła walczyć szybciej i pewniej, nasze najukochańsze słoneczko byłoby z nami wcześniej i dłużej by nas uszczęśliwiało.
Jak to możliwe, że udało ci się zajść w ciążę przy takich parametrach nasienia?
Na początku lekarz chciał „podreperować” wyniki męża. Kolejne badania, w tym USG, nie wykazały przyczyny. Przez jakiś czas mąż przyjmował zastrzyki, które miały zwiększyć poziom testosteronu, jednak niewiele to pomogło. W związku z tym zrezygnowaliśmy z prób inseminacji i podjęliśmy decyzję o in vitro.
W głębi duszy ucieszyłam się z tej decyzji, bo miałam przeczucie, że z inseminacją, by nam się nie udało – a na kolejną porażkę nie byłam gotowa. Nie mieliśmy też planu B, nie myśleliśmy o przegranej. Woleliśmy skupić się na walce. Chociaż myślę, że gdybyśmy stracili siły do walki, to zdecydowalibyśmy się na adopcję.
Jednak udało nam się wcześniej. Skorzystaliśmy z rządowego programu in vitro, za który ja osobiście jestem bardzo wdzięczna ówczesnemu rządowi. Naprawdę szkoda, że dzisiaj wielu parom została odebrana możliwość skorzystania z tej metody, która jak wiadomo wiąże się z ogromnymi kosztami.
Będą kolejne próby?
Tak, mamy jeszcze nasze ukochane mrozaczki. Właśnie przygotowujemy się do zabrania naszych dwóch skarbów. Spróbujemy najprawdopodobniej we wrześniu – już nie mogę się doczekać, chociaż mam obawy i stresuję się, że coś może pójść nie tak.
Jak w waszym najbliższym gronie – wśród znajomych, rodziny postrzegane jest in vitro?
My osobiście nie ujawnialiśmy tego, że skorzystaliśmy z in vitro. Wolałam się z tym nie obnosić. Jednak jeżeli wśród znajomych pojawia się ten temat, nie spotkałam jeszcze żadnego głosu na „nie”, a nawet wręcz przeciwnie. Myślę, że dzisiejsze społeczeństwo jest już coraz bardziej świadome i nie daje sobie wmówić niektórych, powtarzanych bredni.
Gdyby ktoś cię kiedyś spytał o to, jak wyglądała wasza walka o dziecko, do czego mogłabyś ją porównać?
Myślę, że ciężko jest to porównać do czegokolwiek. Jest to po części walka z przeznaczeniem, walka z samym sobą, walka o posiadanie takiego życia, jakie sobie wymarzyliśmy, a jakiego mieć nie możemy. Myślę, że nawet jakby znaleźć jakieś porównanie, to na pewno nie odzwierciedli to drogi do celu. Bo każda droga jest inna i myślę, że najlepiej i tak zrozumie ją para, która sama musiała przejść taką drogę, a ktoś, kto tego nie doświadczył, nie zrozumie nigdy, co można wtedy przeżywać.
Rozmawiała: Paulina Ryglowska-Stopka
Polecamy także:
12 miesięcy bezowocnych starań o ciążę – czy to na pewno niepłodność?

Dodaj komentarz