Wieloletnie starania o ciążę, brak przekonania do in vitro, perspektywa pogodzenia z życiem bez dziecka – wszystko to przeżyła Monika, która w liście nadesłanym do naszej redakcji opisuje swoje zmagania z niepłodnością. To historia długiej walki. Walki, która ma szczęśliwe zakończenie!
“Staraliśmy się o dziecko przez 10 lat. Zaczęliśmy po weselu mojego brata, dlatego tak dobrze to zapamiętałam. Po 4 miesiącach pierwszy raz poszłam do lekarza i powiedziałam, że coś jest nie tak, ale na skierowanie na bezpłatne leczenie w kierunku niepłodności musieliśmy czekać jeszcze 8 miesięcy. Mieszkam za granicą i takie procedury obowiązują. Po roku otrzymaliśmy skierowanie i kolejny rok czekaliśmy na wizytę. Wszystkie badania wyszły w normie, a lekarze nie wiedzieli, gdzie leży przyczyna naszych niepowodzeń. Zachęcali do dalszych starań naturalnych, bo byliśmy jeszcze młodzi i zdrowi.
Przez kolejne lata odwiedzałam różnych lekarzy i próbowałam szukać przyczyny na własną rękę. Niestety bezskutecznie. Lekarze doradzali nie poddawać się i w dalszym ciągu próbować naturalnie. Po roku bezowocnego monitorowania cyklu, jeden z lekarzy polecił nam in vitro. Nie byłam przekonana do tej metody, ponieważ według statystyk prowadzonych w UK, tym sposobem uzyskuje się jedynie 20% żywych urodzeń, czyli szanse są jeden do pięciu, a zaangażowanie finansowe i emocjonalne ogromne.
Nasza pierwsza procedura w Polsce nie powiodła się…
Pierwszy raz w życiu zaszłam w ciążę, ale poroniłam na bardzo wczesnym etapie. Kontynuowałam zabiegi w czasie pandemii. Nigdy nie podróżowałam tyle, ile w tym czasie. Miałam zaświadczenia o leczeniu z kliniki, bilety były tanie, lotniska wyludnione, samoloty puste, ale przede wszystkim byłam zdesperowana i nikt by mnie nie zatrzymał. Czas grał na naszą niekorzyść.
Dowiedziałam się o wysokiej skuteczności klinik w Czechach. Postanowiliśmy jeszcze tam spróbować, ale wcześniej dobrze się przygotować. Na pierwszej wizycie okazało się, że mój lekarz w Czechach uczył mojego lekarza w Polsce i przeglądając dokumentację wskazywał na jego błędy. Upewniłam się, że czas leczenia w Polsce to kolejny stracony rok.
Przez kilka miesięcy byliśmy na diecie, przyjmowaliśmy suplementy wspomagające płodność, a mąż dodatkowo rzucił palenie. Lekarz zalecił agresywną stymulację. Niestety po 3 dobie wszystkie zarodki obumarły. Trudno było się z tym pogodzić. Byłam pewna, że to z powodu wieku, bo oboje byliśmy już wtedy po czterdziestce i że nasza szansa już przepadła… Lekarz wspomniał o adopcji zarodków, ale nie braliśmy tej opcji po uwagę.
Zrobiliśmy sobie przerwę od starań na czas wakacji. Po tylu latach bardzo tego potrzebowaliśmy. W tym czasie nawiązałam kontakt z dziewczynami, które także straciły wszystkie zarodki, ale w kolejnej próbie uzyskały zdrowe i miały możliwość zajścia w ciążę. Ponadto lekarz powiedział, że prawdopodobnie mieliśmy pecha.
Namówiłam więc męża na jeszcze jedno podejście. Ostatnie
Zakładając, że pewnie się nie uda, chciałam spróbować jeszcze raz, aby w przyszłości nie żałować, że nie wykorzystaliśmy ostatniej szansy. Obiecywałam mężowi, że później zakończymy prawie 10 letni okres starań, zatrzaśniemy drzwi za in vitro, pojedziemy na dalekie wakacje i zaczniemy normalnie żyć, pogodzeni z losem. Ponownie, dieta, suplementy, mnóstwo wyrzeczeń. Po przyjeździe do kliniki, okazało się, że posiadali jeszcze nasienie męża zamrożone poprzednim razem, czyli nie musiał przez to wszystko drugi raz przechodzić! Nikt mnie o tym nie poinformował, ale na szczęście nie miał mi tego za złe.
Tym razem lekarz zalecił mini stymulację. Udało się uzyskać 4 blastocysty. Nasz najlepszy wynik. Niestety 2 okazały się uszkodzone genetycznie, 1 nie udało się zbadać, a tylko 1 była prawidłowa. Zapoznałam się wcześniej ze statystykami, zgodnie z którymi ok. 30% par dowiaduje się, że wszystkie zarodki są uszkodzone. Po wcześniejszej porażce byłam przygotowana na to, że możemy być w tej grupie. My mieliśmy 1 prawidłowy. Sukces.
„Pani Moniko, jest pani w ciąży!”
Przyzwyczajona do rutyny nieudanych transferów i przyjmowania leków przez 2 tygodnie, po wyjściu z zabiegu 8 lipca zapytałam położną, czy w październiku mogę przyjechać po nasz ostatni, niepewny zarodek. W odpowiedzi usłyszałam podniesiony głos: „Pani Moniko, jest pani w ciąży!”. Klamka zapadła.
Na 10 rocznicę ślubu mojego brata nie mogłam pojechać. Byłam w ciąży.
Zaskoczona rosnącymi wynikami bety bałam się cieszyć, bo wiedziałam, że w każdej chwili może się to skończyć. Mam za sobą 3 wizyty na pogotowiu. Pierwsza była związana z niskim progesteronem. Byłam pewna, że krwawienie oznacza koniec ciąży. Nie mogłam przestać płakać. Jeżeli są jakieś dobre strony wcześniejszego poronienia, to fakt, że wiedziałam co robić tym razem i miałam leki w domu. Mąż przechodził w tym czasie COVID-19 i musieliśmy się izolować. Pech chciał, że była to dodatkowo sobotnia noc. Sama zrobiłam sobie zastrzyk z progesteronu do pośladka cienką igłą insulinową, bo tylko takie posiadałam. Do dzisiaj boję się myśleć, jak blisko poronienia byłam. Po konsultacjach przyjmowałam zastrzyki przez kilka tygodni, dopóki łożysko nie zaczęło produkować progesteronu.
Kolejna wizyta na pogotowiu była związana z krwawieniem z powodu łożyska przodującego. Wcześniej wyszła cukrzyca ciążowa, a lekarze zapowiadali kolejne komplikacje, związane z ciążą z in vitro. Nadal bałam się cieszyć. Skupiałam się na tym, aby donosić ciążę do każdego kolejnego badania. Przyjmowałam dużo leków, w tym do 3 zastrzyków dziennie. Walczyłam o każdy kolejny dzień.
Na badaniach prenatalnych w 22 tygodniu rozpłakałam się. „Serce w porządku, nerki w porządku, przepływy w porządku…” tyle dobrych wiadomości. Ogrom szczęścia. Dopiero w szóstym miesiącu sytuacja się ustabilizowała, mogłam się zacząć cieszyć, rozmawiać o ciąży ze znajomymi, robić plany na przybycie dziecka i kompletować wyprawkę.
Prawie na każdych badaniach wychodziły jakieś nowe problemy…
Moje wyniki glukozy się pogarszały, tabletki już nie wystarczały, musiałam przyjmować insulinę 5 razy dziennie. Do tego pojawił się mięśniak w macicy, podejrzenie kamieni w woreczku żółciowym, ale za każdym razem pocieszałam się, że te problemy dotyczą mnie, a Junior jest zdrowy i rozwija się prawidłowo. Tak to chłopczyk. Niewiele par ma ten przywilej, że zna płeć przed ciążą!
Niedługo pojawi się na świecie. Dziecko, którego miało nie być. Cud życia, cud miłości, cud nauki.
10 lat starań, w tym 3 lata in vitro, ostatnia procedura, jedyny zdrowy genetycznie zarodek. Nasza jedyna szansa.
Nie mogę napisać, że życzę Wam siły do walki i kolejnych prób in vitro, bo to działa jak hazard. Wciąga. Ciągle się myśli, że pewnie następnym razem się uda, a nie wszyscy wygrywają. Czasami trzeba umieć zrezygnować i my byliśmy na to przygotowani. Mieliśmy dużo szczęścia, że się udało.
Przez ten długi czas, nie będąc w stanie zdiagnozować przyczyny, kolejni lekarze namawiali nas do starań naturalnych. Zmarnowaliśmy wiele lat i mogliśmy stracić ostatnią szansę. Ponadto, przez te wszystkie lata starań żaden z lekarzy nie wspomniał, że z wiekiem parametry się pogarszają, a możliwość uzyskania ciąży na własnych komórkach drastycznie maleje. Nie czekajcie z in vitro do ostatniej chwili, bierzcie sprawy w swoje ręce i działajcie!”
ZOBACZ TAKŻE:
„Moja rola jest tu trudna: Co jest ważniejsze – twoje dziecko czy… Pan Bóg”
Dodaj komentarz