pro-life, aborcja, in vitro

Przeklęte in vitro

Mitologia pro-life

Dziś będzie na poważnie, bo sprawa jest poważna. Niekiedy nasza Redaktor krąży po obszarach sieci, które odwiedzać może jedynie w wyniku ukrytych skłonności masochistycznych. Tym razem było zapewne podobnie, gdy zaproponowała, abym odniósł się do tekstu opublikowanego na portalu Opoka autorstwa Pani Anny Wiejak.

Jak pisałem w jednym ze swoich poprzednich felietonów – nie popieram aborcji i nie uważam, żeby była czymś dobrym albo właściwym sposobem na planowanie rodziny. Jednak artykuł na Opoce wreszcie naświetlił mi, jaką krętą drogą wędrują pro-lifowe środowiska, aby wykazać związek pomiędzy in vitro i aborcją.

Idźmy więc po kolei. Pogromcy mitów – kolejne starcie.

 

Syndrom poaborcyjny


Debata aborcyjna ogranicza się zwykle do kobiet, tymczasem warto pamiętać,

iż zabicie dziecka poczętego ślad pozostawia nie tylko w kobiecym ciele i kobiecej psychice,

lecz również w psychice ojca, co oznacza, iż tzw. syndrom poaborcyjny w równym stopniu dotyka kobiety, jak i mężczyzn.


Doprawdy? Problem z tzw. syndromem poaborcyjnym wynika przede wszystkim z tego, że zdecydowana większość badań naukowych, które były przeprowadzone w sposób poprawny metodologicznie (czyli zgodnie ze standardami badań naukowych), nie potwierdziła występowania takiego syndromu nawet u kobiet, a co dopiero u mężczyzn.

Informację tę można zweryfikować w największej bazie medycznych badań naukowych – pubmedzie. Jedyną pewną korelację potwierdzono pomiędzy depresją (którą można by uznać za syndrom poaborcyjny) a niechcianą ciążą. Szkopuł w tym, że depresja występuje częściej w każdym przypadku niechcianej ciąży – niezależnie od tego czy ciąża taka została usunięta, czy też zostało urodzone dziecko. Depresję może natomiast pogłębiać piętnowanie kobiet, które dokonały aborcji – tym samym grupy społeczne postulujące istnienie syndromu poaborcyjnego same go w istocie tworzą.

Tak więc wstępna teza tego artykułu jest trudna do obronienia. Dajmy jednak spokój syndromowi poaborcyjnemu, gdyż nie o nazwę chodzi, ale o żal po uracie dziecka przez ojca. Dziecka z in vitro.

 

Z dużej chmury mały deszcz


Dla tych mężczyzn, świadomych rzeczywistego wymiaru aborcji to niekiedy ciężar nie do udźwignięcia.

Jeden z takich ojców napisał świadectwo, które za pośrednictwem mediów obiegło świat (…)


 

No i tu mam kolejny problem z tym tekstem. W Polsce tekst został w ogóle (aż do dziś) niezauważony. Nie znalazłem śladu tego teksu w polskojęzycznym internecie. Faktycznie – pojawił się w anglojęzycznych mediach w… marcu 2012 roku. Według wyszukiwarki Google, w języku angielskim został opublikowany w sieci 23 razy. Określenie obiegło świat wydaje się zatem odrobinę na wyrost, choć oczywiście każdy może znaleźć w sieci to, czego szuka.

 

Zakurzone archiwa medycyny


Do ciała matki zaimplantowano trzy zarodki i – jak to się często zdarza – wszystkie trzy przetrwały.


 

W jednym zdaniu znalazły się dwie nieścisłości (dowodzące braku znajomości tematu, ale tym Autorka tekstu wykazuje się już wcześniej, pisząc o problemie bezpłodności zamiast niepłodności).

Pierwsza dotycząca zaimplementowania trzech zarodków. Zarodki są transferowane. Czy ulegną implementacji, to już kwestia szczęścia. Ale to jest drobiazg, wynikający raczej z błędu w oryginalnym tekście (gdzie faktycznie pojawia się określenie were implanted zamiast were transfered).

Druga – znacznie poważniejsza. Trzy zarodki. Nie znam kliniki w Polsce, która zdecydowałaby się na transfer trzech zarodków. Dwa – owszem. Dwa są niekiedy transferowane, jednak właśnie ze względu na ryzyko uzyskania ciąży mnogiej, kliniki robią to niechętnie. Światowy trend, zgodny z najlepszą współcześnie wiedzą medyczną, jest taki, aby transferować jeden zarodek. Związek pomiędzy podaniem dwóch zarodków, a zwiększeniem liczby uzyskanych żywych urodzeń jest na tyle niewielka, że ryzyko mnogiego transferu się po prostu nie opłaca. Zbyt wiele zagrożeń, za mało sukcesów.

Cała opowieść jest sprzed lat. Nie wiemy sprzed ilu (tekst został opublikowany w 2012 roku, jednak nie mamy pojęcia, kiedy rozegrała się opisywana w nim historia). Wówczas faktycznie kliniki stosowały mnogie transfery zarodków, mając nadzieję na zwiększenie szansy poczęcia dziecka. Dziś jednak taka historia jest już mocno odgrzewanym kotletem. Na podstawie historii medycyny można równie dobrze zdyskredytować psychiatrię, gdyż kiedyś stosowała lobotomię czy internę za upuszczanie krwi.

 

Aborcja, czyli cierpienie ojca

Później pojawia się wstrząsający opis zabiegu aborcji. Mnie w szczególności poruszył fragment:


(…) ona świetnie wiedziała, podobnie jak i ja, że to, co robi jest złe.

Chciałem nalegać, aby patrzyła, ale sądzę, że jej umysł (…) straciłby panowanie nad sobą na widok tego, co zobaczyłaby na tym ekranie.


 

Trudno mi się powstrzymać przed zgryźliwym komentarzem o czułym, wyrozumiałym i kochającym mężu, który widząc cierpienie swojej żony i to jak wiele determinacji kosztuje ją ta decyzja, za wszelką cenę pragnie wywołać w niej większe poczucie winy i pogorszyć jej stan. Ostatecznie się powstrzymuje, aby uratować przynajmniej jedno dziecko. Cóż za heroizm. I przy okazji prosta recepta na syndrom poaborcyjny.

Mam nadzieję, że dziś nie opowiada o tym żyjącym dzieciom, bo tym z całą pewnością przyczynia się do wywołania innego, postulowanego przez grupy pro-life syndromu – syndromu ocaleńca. To kolejny przykład, gdy ludzie przestrzegają przed negatywnymi zjawiskami, które sami tworzą.

 

Polska nadinterpretacja – in vitro samo zło

Autorka tekstu w serwisie Opoka całego zła upatruje w metodzie sztucznego zapłodnienia. Tekst opatruje nawet śródtytułem Przeklęte in vitro i cały artykuł podporządkowuje tej z góry postawionej tezie. Tymczasem problem leży zupełnie gdzie indziej.

Po pierwsze – w oryginalnym tekście nie znalazłem informacji czy para była rzetelnie poinformowana o ryzyku związanym z transferem aż trzech zarodków. Lekarz z całą pewnością był świadomy, że może dość do implantacji wszystkich trzech zarodków i związanym z tym ryzykiem. Jeśli takiej informacji rodzicom nie udzielił – to lekarz był zły, nie metoda IVF.

Po drugie – jeśli lekarz poinformował parę o takim ryzyku, to w jaki sposób ze sobą rozmawiali? Ojciec nie wspomina o tym w swoim tekście. Naturalna wydaje się rozmowa zawczasu – co jeśli ciąża będzie mnoga? Czy jesteśmy na to gotowi? Czy powinniśmy transferować tyle zarodków – może nie warto ryzykować?

My przed IVF o tym rozmawialiśmy. Decydując się na transfer dwóch zarodków liczyliśmy się z ryzykiem ciąży bliźniaczej. Żartowaliśmy nawet, że może się zdarzyć dodatkowy podział zarodka i doigramy się trojaczków.

Skoro jednak ojciec był ostatecznie zaskoczony decyzją matki swoich dzieci o usunięciu dwóch z trzech płodów, to najwyraźniej para na ten temat nie rozmawiała. Dowodzi to, że komunikacja w związku była zła, nie metoda in vitro.

Po trzecie wreszcie, nawet jeśli lekarz nie poinformował o ryzyku, to wiedza na temat samej metody – jej zalet, wad, ryzyk, szans, możliwości i ograniczeń – jest systematycznie poszerzana i z roku na rok bardziej dostępna. Nie wiem wprawdzie w którym roku wydarzyła się historia, która została opisana, ale IVF ma już blisko 40 lat (pierwsze dziecko z in vitro urodziło się w 1977 roku). Nawet jeśli opowieść dotyczy roku 2000, to wówczas była już dostępna literatura, dość powszechny był także dostęp do internetu. W takim przypadku to ignorancja była zła, a nie in vitro.

Do tej aborcji nie musiało dojść, gdyby para uczyniła wszystko, aby uzyskać pełną wiedzę na temat tej metody, poważnie porozmawiała i zawczasu wspólnie podjęła decyzję. Przed rozpoczęciem procedury IVF.

Daleki jestem od jednoznacznej oceny autora tej historii. Wydaje się, że mógł temu zapobiec, ale znacznie wcześniej, nie na etapie już rozwijającej się mnogiej ciąży. Cytując jednak Szymborską: znamy się na tyle, ile nas sprawdzono. Z całą pewnością przeżył on traumę, na którą nie był właściwie przygotowany.

Zupełnie natomiast nie broni się tekst Pani Anny Wiejak. Pisany jest pod publiczkę, pod polskiego odbiorcę o ściśle ukształtowanych poglądach. Autorka dopuszcza się jednak manipulacji, gdyż cytuje jedynie te fragmenty tekstu, które pasują do jej tezy (nie spodziewając się zapewne, że Czytelnik sięgnie do źródła, czego zresztą nie ułatwia brakiem linków).

Oryginalny tekst był wyrazem bólu i potępieniem aborcji, ale nie potępieniem in vitro. Autor tej historii pisze na samym wstępie (tłumaczenie własne):


Moja  żona i ja pragnęliśmy dzieci; niestety, potrzebowaliśmy zabiegu IVF, aby zrealizować to marzenie.

Kilka cykli i wiele zarodków później, otrzymaliśmy błogosławiony dar od Boga, będącego światłem naszego życia.


 

Czy te słowa pasują do retoryki polskich środowisk pro-life? Na pewno nie. Czy brzmią jak potępienie metody in vitro? Szczerze wątpię.

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *