Kryzys w niepłodności

Kryzysy w męskiej niepłodności. Wspólny problem

Kryzysy - jak sobie z nimi poradzić?

Kryzysy w męskiej niepłodności c.d.

W poprzedniej części tego cyklu felietonów pisałem o kryzysie wywołanym diagnozą męskiej niepłodności. Tym razem będzie bardziej pozytywnie – o tym, w jaki sposób sobie z tym kryzysem poradzić.

 

Oko w oko z diagnozą o niepłodności

Gdybym miał odpowiedzieć naprawdę krótko na pytanie, w jaki sposób poradziłem sobie z diagnozą, to powiedziałbym z trudem. Po pierwszym szoku musiałem przeżyć swoją własną żałobę. To trudny czas, w którym pomału się godziłem z faktem, że prawdopodobnie nigdy w naturalny sposób nie pocznę dziecka, okres wyzbywania się złudzeń. To był też czas, gdy oswajałem w swojej głowie myśli o prawdopodobnym in vitro i spacerach od lekarza do lekarza w poszukiwaniu szczęścia. To czas żegnania się z domniemaniem o własnej płodności.

 

Męsko-damskie rozmowy o niepłodności

Wówczas często siadałem wieczorami przy boku mojej żony, nierzadko z butelką wina w ręku. Pociągaliśmy z niej na zmianę i rozmawialiśmy o tym, co przed nami. O możliwościach, drogach, które mamy do wyboru. Dzieliliśmy się swoimi obawami związanymi z in vitro. Rozmawialiśmy hipotetycznie o adopcji czy też (mniej hipotetycznie) o bezdzietności.

Uczyliśmy się nie planować ze zbyt dużym wyprzedzeniem – myśleć tylko o najbliższym kroku. Bo przy niepłodności tak właśnie jest. Każdy zrobiony krok zamyka albo otwiera jakieś drzwi. Nie warto skupiać się na tym, co odległe, gdy przeszkoda tuż pod stopami może okazać się niemożliwa do pokonania. Albo też odwrotnie – nie warto skupiać się na odległych problemach, gdy mogą się w ogóle nie pojawić.

 

Emocjonalny przełom – moja niepłodność to nasza niepłodność

Jeśli miałbym wskazać jeden, naprawdę przełomowy moment, który odmienił sposób mojego myślenia, to wieczór, gdy oboje z żoną siedzieliśmy i płakaliśmy. Dzień, w którym moja żona przestała być twarda, a ja czułem się słaby i bezwartościowy.

To są NASZE wyniki. Musiałbyś być kobietą, aby zrozumieć co czuję. Ja też jestem załamana. Ja też liczę się z tym, że nie będziemy mogli mieć dzieci. Te cztery zdania, które wypowiedziała moja żona przez łzy, wyrwały mnie z marazmu i przeżywania swojej żałoby w samotności. Przestałem gonić myślami niczym pies za swoim ogonem. Przestałem rozmyślać o tym, że jestem gówno warty i lepiej, aby moje życie się skończyło. Albo przynajmniej, że żona powinna swoje życie ułożyć sobie z kimś innym, pełnowartościowym, z kimś na kogo zasługuje. Zrozumiałem, że jest ze mną dla mnie, a nie dla dziecka.

Wiele rozmawialiśmy wówczas ze sobą, ale kluczem było budowanie wzajemnej więzi i zaufania, że będziemy spoglądać nadal w tym samym kierunku i w tym samym kierunku zmierzać. Najważniejsze dla mnie było zrozumienie, że tkwimy w tym szambie po uszy razem i moja małżonka – sama ledwie łapiąc oddech – pozwala mi się wesprzeć na swoich ramionach, abym się nie utopił. Pojąłem, że jeśli moja żona ode mnie kiedyś odejdzie, to raczej dlatego, że zmienię się w zgorzkniałą zrzędę, a nie dlatego, że nie mogę mieć dzieci.

To dało mi siłę, aby iść dalej, walczyć nie tylko o dziecko, ale o nasz związek w ogóle. Po prostu zrozumiałem, że podejmując walkę już w jakiś sposób wygrałem, bo spoglądając za 30 lat wstecz będę pewien, iż zrobiłem wszystko, co tylko mogłem.

 

Między diagnozą a nadzieją

Wówczas także zacząłem szukać bardziej pozytywnych przekazów. Znajdowałem opowieści na forach, że IVF to szansa, nie wyrok. Historie ludzi, którzy zazdroszczą innym możliwości podejścia do in vitro, bo sami nie mają na to nadziei, z racji dyskwalifikujących ich wyników badań.

Poczucie wspólnoty i jedności w związku było dla mnie nie do przecenienia. Dzięki temu podźwignąłem się (tak, wiem jak melodramatycznie to zabrzmi) z otchłani rozpaczy. Bo niepłodność to wspólny problem i wszystkie wyniki były nasze.

Od tego momentu mogliśmy zacząć wspólnie borykać się z kryzysem dokuczliwym, ale emocjonalnie znacznie łatwiejszym do opanowania – kryzysem finansowym i, w pewnej mierze z nim związanym, lękiem przed niepowodzeniem. Ale o tym innym razem…

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *