W ciąży to ja pani nie widziałam… – czyli o niewygodnych pytaniach

Adopcja to nie wstyd, ale czy naprawdę zawsze i wszystkim należy mówić, że nasze dziecko nie jest tak do końca nasze? Czy należy wyprowadzać z błędu ludzi, którzy “przegapili” moment, gdy byliśmy w ciąży? I czy naprawdę musimy mieć przyklejoną na sobie łatkę z informacją, że połączyła nas adopcja?

Jeszcze w trakcie kursu dla rodziców adopcyjnych kazano nam przewidywać różne możliwe reakcje otoczenia na nowego członka naszej familii. Mieliśmy nawet zadanie domowe polegające na wypisaniu hipotetycznych pytań i naszych odpowiedzi. W teorii było to wszystko proste, bowiem owo „otoczenie” dawało się łatwo podzielić na pewne grupy: rodzinę, przyjaciół, bliższych oraz dalszych znajomych i tak dalej, o czym pisałam poprzednio (TUTAJ).

Z góry było wiadomo, komu mówić wprost całą prawdę o pochodzeniu dziecka, komu tę wiedzę dawkować, a komu odpowiadać językiem ezopowym. W praktyce spotykamy się jednak z wieloma osobami, które nie pasują do żadnej z tak ładnie poukładanych w głowie lub na papierze kategorii. Już mechanik samochodowy i psi fryzjer nastręczają pewnych trudności, o kasjerkach z osiedlowego supermarketu nie mówiąc (jak to się stało, że nie pomyślałam o nich wcześniej?).

Ta ciąża schowała się pod zimową kurtką…

Razem z mężem założyliśmy od początku, że nie będziemy nikogo oszukiwać w kwestii przysposobienia. Pomijając już nawet kwestię moralności czy wykrywalności kłamstwa, po prostu uznaliśmy, że adopcja nie może być dla nas tematem tabu – zwłaszcza jeżeli chcemy wspierać naszą córkę w budowaniu własnej, spójnej tożsamości. I tutaj ponownie praktyka nie zawsze idzie w parze z teorią.

Pierwszy tego typu zgrzyt nastąpił w poczekalni u lekarza, o czym pisałam niedawno na blogu. Tam udało mi się uniknąć niewygodnych pytań innych mam o przebieg porodu, ale zapewne odpowiedziałabym zgodnie z prawdą, że nie rodziłam. Inaczej sprawa miała się w przypadku groomerki naszego czworonoga (tak, tak, też kiedyś myślałam, że prowadzanie psa do salonu piękności to szczyt snobizmu – ale konia z rzędem temu, kto ostrzyże tę naszą owcę w takim tempie w domowych warunkach, nie pozostawiając przy tym całego mieszkania pokrytego sierścią).

Z przyczyn oczywistych, odprowadzając pupila na wizytę, wzięłam ze sobą córcię. I tu właśnie padło owo sakramentalne „Ale w ciąży to ja pani nie widziałam… pani zawsze taka szczuplutka”.


Oho – pomyślałam sobie – ona skłamała pierwsza, bo do „szczuplutkiej” sporo mi brakuje, więc jakby co – to nie ja zaczęłam. Właściwie byłam nawet bliska powiedzenia jej wprost, że Księżniczka jest adoptowana, ale nie zdążyłam.


Fryzjerka sama bowiem od razu dodała: „To pewnie przez te zimowe ubrania, one maskują wszystkie krągłości”.  Uśmiechnęłam się więc tylko i nie wyprowadziłam jej z błędu. Czy postąpiłam słusznie? Nie wiem. Sądzę, że tak. Lubimy (my-społeczeństwo) etykietować innych, bo tak jest łatwiej. Może to dobrze, że córka nie będzie miała od razu przyklejonej przez wszystkich łatki dziecka adoptowanego. Przyjdzie przecież moment, w którym sama będzie chciała decydować, komu o tym powiedzieć.

Urodziłam w marcu… – czy skłamałam?

I być może dlatego kilka dni później, na pytanie zupełnie obcej kobiety napotkanej w sklepie: „Kiedy pani rodziła?”, odpowiedziałam krótko, że w marcu. Gdyby dalej drążyła, pewnie poinformowałabym grzecznie, że się spieszę i nie mam czasu o tym rozmawiać. Przyznam Wam szczerze, że pora narodzin córeczki jest w tym przypadku błogosławieństwem: przyszła na świat zaraz po zimie, dokładnie w momencie, kiedy puchowe kurtki odwieszało się do szafy. Dzięki temu część ludzi sama „szuka” niewidocznego brzucha właśnie pod zimowym ubiorem. I… niech sobie szuka.

Piszę o tym wszystkim po to, aby podkreślić, że niewygodnych pytań nie tylko nie da się uniknąć, ale też, że padają one zwykle w najmniej spodziewanych okolicznościach. Na pewno nie można się wstydzić adopcji. Słyszeliśmy w ośrodku opowieści o kobietach, które udawały ciążę (włącznie z wypychaniem brzucha poduszkami!) albo o rodzinach, które się przeprowadzały, żeby tylko nie wyszło na jaw, że dziecko nie jest ich biologicznym potomkiem. Zdecydowanie nie tędy droga! Nie znaczy to jednak, że należy, mówiąc bardzo kolokwialnie, napisać sobie i dziecku na czole „połączyła nas adopcja”, prawda?


Tekst: Gosia

autorka bloga Takie tam stożki… , gdzie pisze nie tylko o adopcji, ale także o kobiecych zachwytach i polskich narzekaniach. 


Polecamy także:

„Ciszej, po co tak głośno o tym mówić!” Reakcje na naszą adoptowaną córeczkę

 

 

Czy z adopcją dziecka rzeczywiście trzeba się „pogodzić”?

 

 

„Nie taki diabeł straszny…” – procedura adopcyjna krok po kroku

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *