Przez 1,5 roku Benia żyła w przekonaniu, że brak ciąży to żaden większy problem. Niepłodność? Jaka niepłodność?! Zdaniem lekarza to miało siedzieć jedynie w jej głowie. Niestety, siedziało nie w głowie, a w jajnikach. Przeszła bardzo trudną drogę, by w końcu zajść w ciążę.
W jakim wieku zaczęłaś starania o dziecko?
O ciążę zaczęłam starać się w wieku 23 lat, 2 lata przed ślubem. Zaczęłam od regularnych stosunków w dni płodne. Niestety, przez pół roku nic się nie działo, dlatego poszłam do lekarza, który kazał mi obserwować śluz i mierzyć temperaturę. Zapewniał, że wszystko jest w porządku, a problem z pewnością tkwi w mojej głowie.
Czasem najłatwiej jest zrzucić wszystko na „głowę”. Jak długo tkwiłaś w tym przekonaniu?
Długo. Za długo. Po 1,5 roku zaczęłam naciskać na lekarza, aż w końcu postanowił zrobić badanie drożności jajowodów, które wykazało, iż oba jajowody są niedrożne. Wówczas złożył broń i stwierdził, że najlepiej będzie, jak udam się do kliniki leczenia niepłodności.
Szkoda tylko, że straciłaś 1,5 roku. Od czego rozpoczęliście leczenie w klinice?
Po ślubie w 2008 r. zdecydowałam udać się do kliniki niepłodności. Przeprowadzili ze mną wywiad i zlecili masę badań hormonalnych. Byłam zadowolona, ponieważ w końcu zaczęło się coś dziać i ktoś zajął się mną profesjonalnie. Już na kolejnej wizycie lekarz przejrzał badania, które były dobre i zasugerował inseminacje.
Ile ich było?
Było ich sześć. Za każdym razem czułam się gorzej, nic się nie działo – kompletnie nic. Beta nawet nie drgnęła. Powoli traciłam nadzieję. Po ostatniej inseminacji zaproponował mi laparoskopię i to właśnie ona wykazała kolejny problem – endometrioza III stopnia.
W którym momencie zdecydowaliście, że jednak in vitro?
Na kolejnej wizycie lekarz zaproponował in vitro. Nie była to łatwa decyzja, ale w końcu ją podjęliśmy. Pożyczyliśmy pieniądze i już w kolejnym cyklu mogłam startować. Zrobiliśmy potrzebne badania, kariotypy, hormony, badanie nasienia i wiele innych. To wszystko kosztowało majątek.
Jak reagowałaś na stymulacje?
Zastrzyki bolały, każdy kolejny bardziej. Robiły mi się straszne guzy pod skórą, ale cieszyłam się, bo dobrze na nie reagowałam. Pęcherzyki ładnie rosły. Zostało pobranych aż 18 jajeczek, niestety zostały tylko 3, które prawidłowo się rozwinęły, a z nich podano mi 2.
Czasem wystarczy ten jeden szczęśliwy…
U mnie tak nie było. Niestety, kolejne rozczarowanie – beta 0.
Przykro mi. Ale miałaś jeszcze jeden zamrożony zarodek.
Zgadza się. Miałam po niego wrócić za miesiąc, ale okazało się, że niestety nie przeżył odmrożenia. I tak skończyła się pierwsza procedura.
Były kolejne podejścia?
Kolejna próba była rok później. Niestety, wynik podobny, z tym że do podania miałam tylko jedną blastocystę, a drugi zarodek przestał się rozwijać. Z kolejnym wynikiem – beta 0.2 – zakończyła się druga procedura.
Poddaliście się?
Sporo mnie kosztowało namówienie męża na kolejną procedurę. Zaczęłam już nawet rozważać adopcję i wtedy jak z nieba spłynęła do mnie informacja z kliniki, że mogę mieć częściowo sfinansowaną procedurę.
Miała to być wasza ostatnia szansa?
Tym razem było inaczej.
Dlaczego?
Pęcherzyków było wyjątkowo mało, ponieważ tylko 8, z czego zapłodnić mogłam tylko 6. Przeżyły 3 blastocysty i 2 morule. Podano mi blastkę i morule, a drugą zostawili pod obserwacją. Po dwóch dniach okazało się, że rozwinęła się do blastki i została zamrożona.
To był ten ostatni, wyjątkowy raz. Jak wspominasz dzień, kiedy miałaś odebrać wynik bety?
Na betę szłam z duszą na ramieniu, a godziny do wyniku dłużyły się niemiłosiernie. W końcu wybiła 14 i poszłam na górę po wynik. Dostałam mały zwitek papieru, a na nim wynik 18.4. Podeszłam do okienka i zapytałam, czy na pewno mój i co oznacza ten wynik. Pani spojrzała na mnie, na wynik i powiedziała – gratuluję Pani ciąży. Płakałam jak małe dziecko. Kiedy wróciłam do samochodu i mąż zobaczył mnie taką zapłakaną, powiedział tylko „a nie mówiłem” (był pewien, że znów nic z tego). Nie mógł uwierzyć, że się udało.
Wydawało się, że już będzie tylko z górki, ale to nie koniec pasma nieszczęść.
W 7. tygodniu ciąży poszłam na wizytę do lekarza potrzebną do becikowego. Doktor pogratulował mi i poprosił o zrobienie podstawowych badań do karty ciąży. Po południu dostałam telefon z przychodni, że wyniki już są i lekarz prosi, abym się jutro zjawiła, jednak nie wiedziałam, w jakim celu.
Czego dowiedziałaś się na wizycie?
Lekarz podał mi wyniki, a tam beta była równa ZERO.
Jak to możliwe?
W piątek miałam mieć wizytę w klinice, na której miałam usłyszeć serduszko. Byłam przekonana, że pewnie coś pomylili z tym wynikiem. Wróciłam do domu pełna rozczarowania i goryczy. Nie spałam w nocy, za dnia chodziłam jak obłąkana, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Nikomu nic nie powiedziałam, bałam się reakcji męża, który był niechętnie nastawiony do tego wszystkiego.
Wyobrażam sobie, co musiałaś czuć przed piątkową wizytą w klinice.
Nadszedł ten dzień, a ja jak nigdy przed wyjazdem do kliniki nie miałam ochoty tam jechać. Już na miejscu poprosiłam męża, żeby poczekał na korytarzu. Nie chciałam, żeby był ze mną przy usg.
I?
Zamknęłam oczy, czułam, jak łzy spływają po policzku. Nagle usłyszałam odgłos bijącego serduszka mojego dziecka. W jednej chwili wybuchłam płaczem, lekarz tylko popatrzył na mnie i powiedział, że z maluchem wszystko w porządku. Dopiero po chwili spytał mnie, skąd u mnie taka reakcja. Powiedziałam o ujemnym wyniku bety. Odpowiedział, że czasem się tak zdarza, że jeden zarodek obumiera i obniża betę do zera, a potem, gdy drugi walczy, beta znów wzrasta i tak zapewne było u mnie.
Niesamowita historia. Cieszę się, że wszystko skończyło się szczęśliwie. Jak zatem przebiegała ciąża?
Bardzo cieszyłam się z ciąży, jednak po drodze miałam jeszcze wiele przeciwności. W 13. tygodniu ciąży miałam odklejanie się łożyska, w 25. naciek na nerce i zapalenie, aż w końcu w 33. odejście wód i poród zakończony cesarskim cięciem. Poród odbył się bez znieczulenia, gdyż podano moje znieczulenie pani przygotowanej do porodu naturalnego. W tym całym zamieszaniu szybko dostałam podwójną kroplówkę, a że synek okręcony był pępowiną i liczyła się każda sekunda, nie czekałam już, aż zacznie działać znieczulenie. Pamiętam tylko przeszywający ból i szarpanie. Miałam wrażenie, że trwało to wieczność, aż usłyszałam i zobaczyłam maleńką istotkę, moje szczęście. Wtedy już nic się nie liczyło. Synka zabrali do inkubatora, a ja odleciałam. Obudziłam się 4 godziny później. Pielęgniarka powiedziała tylko, że byłam dzielna i synek ma się dobrze. Gdyby nie moja szybka decyzja o cięciu, nie wiadomo, jakby to się skończyło. 2 godziny później zgięta w pół poszłam do synka, musiałam się upewnić, że wszystko z nim dobrze.
ZOBACZ: Jak wygląda cesarskie cięcie – film, który budzi strach, ale pokazuje prawdę
W jakim wieku jest dzisiaj synek?
Dziś moje szczęście ma 4,5 roku i jest całym moim życiem.
Czy potem podchodziliście jeszcze do kolejnych procedur?
2 lata później podeszłam do kolejnej procedury. Niestety, miałam tylko jeden jedyny zarodek, który nie dał rady. Kolejna procedura skończyła się pozytywną betą, jednak moje 2 perełki dotrwały tylko do 6. tygodnia. Ich serduszka nie zabiły. Załamałam się, gdy w nocy zaczęłam krwawić. Krew była wszędzie, a ja siedziałam w niej, nie wiedząc, co mam robić. Przecież to były moje dzieci. Nie radziłam sobie ze sobą. Ten rok był dla mnie bardzo ciężki. W styczniu straciłam dwa serduszka, w maju dziadka, w czerwcu babcię i w listopadzie drugą babcię, która była mi jak matka. Wspierała mnie w tym wszystkim. Po jej pogrzebie wpadłam w depresję, zaczęłam pić.
Jak sobie z tym poradziłaś?
Trafiłam w Internecie na artykuł, który napisał ktoś, kto podobnie jak ja starał się o swój cud, ale mu się nie udało i chyba takiego kopa potrzebowałam. Takiej właśnie historii. Uświadomiłam sobie, że ja mam swoje szczęście i dlaczego tego nie potrafię docenić. W nowym roku zaczęłam przeglądać strony o staraniach, o dietach, suplementach. Przeszłam na dietę, zaczęłam łykać witaminki, czułam, że żyję. W marcu przeżyłam szok. Lekarz dawał mi 5 % na zajście w ciążę, a jednak.
Zaszłaś w ciążę?
Wbrew wszelkim niedowierzaniom, wbrew chorobom, wbrew wszystkiemu – w grudniu urodziłam córeczkę – mój drugi mały cud, a w lipcu tego roku ponownie ujrzałam 2 kreski. Obecnie jestem w 18. tygodniu ciąży i jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. Może to przypadek, ale córeczka termin porodu miała w dzień urodzin mojej babci, a termin porodu obecnej ciąży wypada na urodziny dziadka, między narodzinami córki a pozytywnym testem jest dokładnie 6.5 miesiąca i tyle dokładnie babcia zmarła po dziadku. Przypadek? Być może, a może po prostu tak właśnie miało być.
Rozmawiała: Paulina Ryglowska-Stopka
ZOBACZ TAKŻE: Posiadanie dziecka jest dla nich narkotykiem, czyli starania pary 40+ [FILM]
Posiadanie dziecka jest dla nich narkotykiem, czyli starania pary 40+
Dodaj komentarz