Jola ma 37 lat. Atrakcyjna, inteligentna, na dobrym stanowisku. Od prawie 5 próbuje zajść w ciążę. Ma za sobą pięć nieudanych podejść do in vitro. Za cztery miesiące – ma podejście numer 6. Ale i jej podejście będzie tym razem inne. A wszystko między innymi przez to, że któregoś razu wsiadła do pociągu byle jakiego i pojechała przed siebie…
I choć to historia o nietypowej podróży – bez konkretnych adresów, namiarów – to także niezwykła lekcja podróży w głąb siebie, lekcja pokory, odpowiedzialności i tego, co w życiu naprawdę ważne.
(…)
The end…
I przyszedł ten dzień, gdy już nic nie było dla mnie ważne. Kolejne nieudane podejście do in vitro przygniotło za bardzo. Czułam, że już nic nie ma sensu. Chciałam autentycznie uciec. Przed wszystkim, przed wszystkimi. A może przed samą sobą. I uciekłam, a przynajmniej tak mi się wydawało. Wybiegłam z domu i pojechałam na dworzec kolejowy. Wsiadłam do pierwszego lepszego pociągu, który stał na peronie – nie patrząc, w którą stronę jedzie. Jak wagarowiczka, zbuntowana nastolatka, która ucieka przed złym światem. Bilet kupiłam u konduktora. Powiedział, że jadę w góry, że to pociąg do Zakopanego. Nie mogłam już wysiąść. Nie chciałam wysiąść.
Choć może wydać się to nieodpowiedzialne albo mało prawdopodobne – właśnie tak zrobiłam. To był impuls – niekontrolowany sposób na poradzenie sobie ze złością, frustracją, zmęczeniem. Gdy człowiek nie widzi sensu życia, nie widzi też tego wszystkiego, co jednak sens nadaje. Mąż? 10 lat razem, zawsze na wyciągnięcie ręki. Cierpliwy jak anioł, a jednak dla ciebie, gdy czujesz w sobie pustkę, gdy czujesz do siebie wstręt – przestajesz wierzyć w istnienie aniołów.
Pułapka niepłodności
Tamtego dnia, gdy jechałam przed siebie – nie wiedziałam, a nawet nie myślałam, co będzie, gdy wysiądę. Po raz pierwszy od czasów szczeniackich, nie miałam planu. Tępo wpatrywałam się w to, co ucieka za oknem. Coraz szybciej i szybciej, zamieniając się z czasem w jedną niewyraźną plamę. Jak moje ostatnie 4 lata, które zlały się w jedną wielką dziurę – czasoprzestrzeń-pułapkę.
Niepłodność to choroba – wiem. Trzeba ją leczyć – wiem. Ale to nie jest grypa, która mija po dwóch dniach przeleżanych w łóżku. Ciągnie się w nieskończoność, daje i zabiera nadzieję na dobre zakończenie. Huśta jak małym statkiem podczas sztormu na oceanie. W końcu nie wytrzymujesz: i albo wypadasz za burtę, albo kulisz się w kątku, powstrzymując reakcje wymiotne. Ja, po czterech latach starań, pięciu nieudanych próbach in vitro, z kredytem większym niż na dobry samochód, miałam w końcu dość. Chciałam wyskoczyć z tego statku. Tamtego dnia wsiadłam więc do pociągu. I powiem wam, że wsadził mnie do niego chyba anioł stróż.
Niepłodność zmienia w egoistę
Zadzwoniłam do męża w połowie drogi – powiedziałam wszystko: że przepraszam, ale muszę pobyć sama. Żeby się nie martwił, że dam znać, gdzie się zatrzymam. Że wrócę, jak pomyślę. Usłyszałam tylko, bym na siebie uważała. Nie pytał, czy przyjechać, nie krzyczał, nie zganił. Przez sekundę pomyślałam, że może jest mu tak samo wszystko jedno, a może mu to wręcz na rękę.
Skąd tyle w nim cierpliwości? Skąd tyle wyrozumiałości dla tych wszystkich niekontrolowanych moich wybuchów złości z powodu braku dziecka? Jak Spartanin bronił, wspierał, brał ciosy na klatę. Rzadko, a może wcale, nie myślałam, co czuje, gdy po raz kolejny test nie pokazał pozytywnego wyniku. Przecież tak bardzo chciał mieć dziecko!
Niepłodność to choroba – wiem. Ale choroba, która atakuje też i psychikę. Wwierca ci się do głowy i infekuje myśli. Wysysa energię, chęci. Zamienia w egoistę. Liczy się przecież tylko to, co TY czujesz. Bo przecież to TY nie możesz zajść w ciążę. Bo przecież to TY musisz przechodzić te wszystkie badania. To TY jesteś ofiarą. Świat jest zły i cały przeciwko tobie. Ci, którzy myślą, że z niepłodnością wygra się w pojedynkę, nie wiedzą nawet jak się mylą. Tu nie chodzi o to, by wspólnie z mężem zaliczać tylko kolejne wizyty u lekarza. Rutyna, znudzenie, mechaniczny seks, życie na czas zabiją to, na bazie czego chciałaś nie tak dawno budować swoje szczęście.
Miej odwagę ruszyć, ale i powiedzieć STOP
6 godzin podróży zleciało jak chwila. Znałam Zakopane, wiedziałam, gdzie pójść, gdzie się zatrzymać, gdzie kupić buty i jakiś ciuch na zmianę. Postanowiłam więc, że skoro już tu jestem, zostanę na dwa dni, wyruszę na szlak. Wybrałam Szpiglasową Przełęcz – przez Dolinę Pięciu Stawów. Wieczorem rozmawiałam z mężem. Jakby uspokojona tą podróżą, nieco odważniejsza. To była dobra rozmowa, którą kontynuowaliśmy po moim powrocie. Nie o mnie, ale o nas. O tym, że może właśnie trzeba zrobić pauzę. Że może trzeba rzucić ten galop i zmienić nieco perspektywę. Odzyskać siebie i własne przestrzenie, które skurczyły się przez ostatnie lata do rozmiaru mysiej nory. Powiedział, ze cieszy się z tej mojej wyprawy, bo to znaczy, że jeszcze szaleństwo, w którym się między innymi zakochał, drzemie we mnie. Kiedyś więcej żartowaliśmy – śmialiśmy się z banałów, łapaliśmy się za ręce jak para zakochanych nastolatków. Niepłodność postarza. My, niespełna czterdziestolatki, staliśmy się mentalnymi staruszkami na krawędzi śmierci. Gdzie tu miejsce na dziecko?!
Spójrz na problem z góry!
Moja samotna wędrówka po górach była jak oczyszczenie. Sama ze sobą, maleńka wśród wysokich szczytów. Patrzyłam na nie jak na niedostępne królestwa, a jednocześnie wchodząc coraz wyżej i wyżej, miałam poczucie, że za chwilę otworzę bramę, do któregoś z nich. Im wyżej byłam, tym mniejsze stawało się to, co zostawiałam za sobą. Dosłownie i w przenośni. A gdy stanęłam na Szpiglasowej, gdzie z obu stron miałam widok na doliny, pomyślałam, że z góry wszystko widać lepiej – nagle okazuje się, że jest tyle dróg dojścia, zejścia, szlaków. Że jest też tyle punktów, których człowiek nie potrafi zobaczyć, dostrzec. Że dla tej chociażby perspektywy warto wdrapać się gdzieś wyżej, rozejrzeć, złapać świeższy oddech i podjąć decyzję o dalszej drodze. Może wyżej, może niżej określić cel.
Ta podróż zmieniła bardzo wiele. Przede wszystkim uświadomiła mi, oprócz metaforycznych obrazków, że jestem silna i odważna. Odważna także, by podjąć decyzję o chwilowej zmianie planów – albo inaczej: zmianie drogi do mojego macierzyństwa. Może nieco dłuższej – ale spokojniejszej. Chciałam ustabilizować swoje emocje, przywrócić do życia te najlepsze.
(…)
Po powrocie i po wielu wyjątkowych rozmowach z mężem, zaczęłam nieco inaczej patrzeć na tę moją niepłodność. Przede wszystkim zaś zrozumiałam, że nie mogę jej pozwolić, by zabrała to wszystko, co mi się w życiu udało. Jednocześnie przestrzeń, z jaką zetknęłam się w górach, otworzyła we mnie na nowo ciekawość innych przestrzeni. Jest tyle miejsc, do których chcieliśmy z mężem pojechać, tyle planów podróży, które odłożyliśmy. Tyle widoków, które chcieliśmy wspólnie podziwiać. Niepłodność to często długa droga, ale kto powiedział, że musi być to droga tylko i wyłącznie wypełniona bielą i sterylnością lekarskich gabinetów?
Podróże poszerzają horyzonty? Z pewnością. I wcale nie muszą być dalekie. I wcale nie muszą być w góry, choć raz na jakiś czas dobrze na wszystko spojrzeć z jakiegoś szczytu.
Dodaj komentarz