Podwójne szczęście – historia o tym, jak nie poddawać się w staraniach o dziecko

“Staraczki” – kobiety latami walczące o potomstwo, są prawdziwy siłaczkami. Mimo trudnych chwil, nieudanych prób, ciąż przyjaciółek dookoła one wciąż prą do przodu. Mają chwile załamania, są wieczory, które spędzają, płacząc, ale zawsze podnoszą się i walczą dalej. Bo wiedzą, że to, co już przeszły, nie może zostać zaprzepaszczone. Wierzą z całych sił, że ich upragnione dziecko gdzieś na nie czeka. A czasami tych dzieci jest od razu dwoje… Oto historia Anety.

Jak wspominasz poprzednie lata, kiedy nie myślałaś ciągle o dwóch kreskach, o lekach, zastrzykach, bieganiu od lekarza do lekarza?

Aneta: O dziecko staraliśmy się cztery lata. Jednak nie pamiętam już tych lat przed naszymi staraniami, ponieważ wydawało mi się, że trwały one wieczność. Na początku było na tak zwanym luzie. Nie wychodziło, ale przecież nie od razu się udaje.

 Kiedy stwierdziłaś, że może jest jednak coś nie tak?

Czerwona lampka zapaliła się, gdy po roku starań nie było efektu. Pojawiły się pierwsze wątpliwości – co robimy nie tak? Może po prostu nie trafiamy z terminem, może stres, zmęczenie… Pojawił się pomysł – wybierzemy się na wakacje – oj tak, odpoczynek, relaks i na pewno się uda. Byłam tego pewna. Gdy znów się nie udało, to kolejnym krokiem była wizyta u specjalisty. Początkowo u zwykłego ginekologa. Szereg badań – hormony, monitoring cykli i kolejne próby zakończone niepowodzeniem. Zrobiliśmy sobie „przerwę” od starań. W sumie liczyłam, że właśnie wtedy się uda. Było inaczej. Tak wyglądały pierwsze trzy lata naszych starań. Wróciliśmy do specjalisty, a on zalecił kolejne badania, między innymi badanie nasienia. Kiedy pojechałam na kolejną wizytę, aby omówić z nim wyniki usłyszałam, że nie jest dobrze, że mamy do czynienia z „leniwymi żołnierzami”.

 A więc czynnik męski?

Na dobrą sprawę nie znamy przyczyny niepłodności. Mąż przyjmował leki, suplementy diety i wyniki poprawiły się, jednak ciąży nadal nie było. Chciałam uzyskać informację od specjalisty, co robić dalej. Doktor zasugerował, że można zrobić inseminację, ale trzeba liczyć się z tym, że ma ona mały procent skuteczności, można od razu wybrać metodę sztucznego zapłodnienia. Poprosiłam o szczerą radę, co wybrać z naszymi wynikami, polecił od razu in vitro, twierdząc, że szkoda czasu, zdrowia i pieniędzy na inseminację. Rozryczałam się, a lekarz nie kazał mi wychodzić – tylko wypłakać się… po czym napisał mi namiary kliniki leczenia niepłodności, dał skierowanie na badania potrzebne do procedury.

I wtedy nastąpiło pierwsze załamanie?

Kiedy wyszłam z przychodni płakałam tak, jakby cały mój świat się zawalił. Bo tak było. Twarz miałam całą mokrą od łez. Nie rozumiałam, dlaczego nas to spotkało – za jakie grzechy. Tak bardzo było mi źle. Miałam żal do całego świata, że tak nas pokarał. Nawet nie wiem, jak dojechałam cztery kilometry do domu. Byłam w takim amoku, a na dworze było już ciemno i na dodatek strasznie padał deszcz. Kiedy weszłam do domu, mąż był przestraszony moim wyglądem, nie umiałam się wysłowić. Nerwy wzięły górę. W końcu powiedziałam, co nas czeka. Mąż przytulił mnie, wiem, że był też przerażony. Poczuł się chyba jeszcze gorzej niż ja, ale udawał silnego. “Damy radę, słyszysz? Damy radę..”- powiedział.

Kiedy po raz pierwszy podeszłaś do procedury in vitro?

W październiku 2016 roku podeszliśmy do procedury. Uzyskaliśmy dwie piękne blastocysty, które zabrałam ze sobą. Nie mieliśmy żadnych zamrożonych zarodków.

Jaki był wynik?

Niestety, nie wyszło. Beta nawet nie drgnęła.

I co dalej?

Po pięciu miesiącach ponownie przystąpiliśmy do próby. Kolejne zastrzyki, stymulacja, kolejny stres i pieniądze. Efekt był jeszcze gorszy – tylko jedna blastocysta. Doktor zapewniał, że najlepsza z najlepszych, tak zwany champion.

Kiedy znów nie wyszło, mój świat się zawalił, wtedy też przestałam wierzyć, że kiedykolwiek się uda, pojawiły się obawy, że nie zdążę, że nigdy nie zostanę mamą. Bałam się trzeciej stymulacji, finansowo już też nie było najlepiej, jednak pojawił się pomysł zmiany kliniki, zmiany lekarza na najlepszego z najlepszych.

Sprawdź: Obudź w sobie życie – spotkanie, które odmieni życie niepłodnych kobiet

Nowa klinika przyniosła szczęście?

W maju pojechaliśmy do nowej kliniki. Pamiętam, jak moją uwagę przykuły zdjęcia dzieci wywieszone na korytarzu. Pojawiły się łzy. Lekarz zalecił histeroskopię, kilka nowych badań i w sierpniu podeszliśmy do kolejnej – już trzeciej procedury. Wreszcie uzyskaliśmy tak zwane mrozaczki. W sierpniu mieliśmy transfer i jakże inaczej – kolejna porażka. Bolało, bardzo bolało. Gdyby nie świadomość, że mamy zamrożone zarodki, to chyba bym się poddała. W październiku podeszliśmy do czwartej próby, tym razem do crio transferu. Minął wtedy rok od naszej pierwszej stymulacji. Zabrałam dwa piękne zarodki, jednak nie liczyłam na sukces – bo niby dlaczego miałoby się udać, skoro tyle razy nie wychodziło? Po dziesięciu dniach zobaczyłam dwie wyraźne kreski na teście ciążowym, które były końcem pewnego etapu i początkiem nowego.

Jak fizycznie przeszłaś te wszystkie stymulacje?

Uważam, że fizycznie wszystkie trzy stymulacje przeszłam całkiem dobrze. Pierwsza stymulacja była chyba najgorsza, bo nie wiedziałam, co mnie czeka, jak dam radę z zastrzykami, hormonami, sterydami i masą leków. Najgorsze były pierwsze dni, potem już było łatwiej. Robienie sobie samemu zastrzyków w brzuch wcale nie jest takie trudne. Przyjmowanie masy hormonów też jest kwestią przyzwyczajenia organizmu. Problem pojawił się, gdy musiałam zrobić sobie zastrzyk w pracy – wymagało to ode mnie całkiem sporego kamuflażu.

Zastrzyki, które sobie robiłaś nazywałaś „promykami szczęścia”. Skąd taka właśnie nazwa?

Nazywałam je w ten sposób, ponieważ wierzyłam, że każdy jeden przybliża mnie do celu, jakim jest dziecko. Czułam się zmęczona i czasem obolała, ale myślę, że fizycznie – my “invitrowe staraczki” – jesteśmy w stanie znieść naprawdę dużo. Dwie kolejne stymulacje były już łatwiejsze, gdyż wiedziałam już co mnie czeka.

 A punkcje? Jak je znosiłaś?

Po punkcjach trochę bolał mnie brzuch, jednak było to do wytrzymania. Śmiałam się, że moment punkcji jest najprzyjemniejszy, bo podczas narkozy można wyspać się za wszystkie czasy.

Czy po transferach leżałaś, czy funkcjonowałaś raczej normalnie?

Po pierwszym transferze uważałam na siebie, pierwsze dnia spędziłam w łóżku, pamiętam, że bałam się nawet kichnąć czy podnieść 1,5-litrową butelkę wody. Czytałam w Internecie wskazówki dotyczące właściwego postępowania po transferze, jakieś złote rady – bo komuś się udało bo zjadł to i to, lub robił tamto. Teraz mnie to wszystko śmieszy. Kiedy się nie udało, miałam do siebie ogromny żal, czułam się winna. Bo może zrobiłam coś nie tak. Może jednak za mało leżałam, a może za dużo.

Po drugim transferze przyjęłam strategię „50%”, czyli trochę się oszczędzałam, a trochę normalnie funkcjonowałam, to znaczy przez pierwsze dni wzięłam wolne w pracy i prowadziłam życie „leniwej księżniczki”. Później już funkcjonowałam normalnie. Znów nie wyszło. Wtedy zrozumiałam, że moje działania nie mają wpływu, że to niezależne ode mnie. Jak ma się udać to się uda, jak nie to nie.

Nie ma złotych rad, wskazówek „Jak żyć po transferze”. Myślę, że osoba, która wymyśliłaby taki przepis, byłaby milionerem. Po ostatnim transferze żyłam już normalnie. To znaczy tak, jakby go w ogóle nie było. Miałam dość ciężki okres w pracy. Dużo obowiązków domowych, był to czas, kiedy dużo podróżowałam. W sumie to chyba odpuściłam. Udało się!

Sprawdź: Rusza program leczenia niepłodności w Słupsku

A chciałaś już się poddać…

Walka o dziecko jest najgorszą walką, jaką możemy sobie wyobrazić, ponieważ wróg jest niewidoczny, nie możemy się przygotować, jesteśmy po prostu bezsilni. Momenty zwątpienia pojawiały się bardzo często, zwykle po nieudanym transferze. Przechodziłam wtedy w pewnym stopniu żałobę. Musiałam pogodzić się ze stratą. Po transferze też nie było łatwo. Te dwa tygodnie oczekiwania na betę są najgorszymi i najtrudniejszymi dniami w całej procedurze. To, co przeżywamy to pewnego rodzaju roller coaster emocjonalny.

Psychicznie jest bardzo ciężko. Jednego dnia wierzymy, że się uda, że nie ma innej opcji. Następnego dnia budzimy się i jednak stwierdzamy, że nie wyjdzie, pojawia się płacz i strach. Bałam się kolejnej porażki, tego życia po negatywnej becie. Tej wielkiej niewiadomej – co dalej?

https://plodnosc.pl/dr-maja-herman-cierpienie-nie-uszlachetnia-jak-sobie-poradzic-psychicznie-po-nieudanym-in-vitro/

Po negatywnym wyniku często chciałam już odpuścić, bałam się, że nigdy nie zostanę mamą, że po prostu nie zdążę. Często nie radziłam sobie z emocjami, z tym wszystkim co siedziało w mojej głowie. Pojawiał się żal, rozpacz i niezrozumienie: Dlaczego? Dlaczego my? Potem jednak przychodził dzień, kiedy miałam zastrzyk energii – chęć walki. Ten ostatni raz – muszę zawalczyć, nie mogę się poddać, nie teraz. Wiedziałam, że jeśli odpuszczę, to cała dotychczasowa walka pójdzie na straty. Może jeszcze dwa kroki i już się uda, chociaż całe kilometry były za nami.

Rozważałaś opcję, że jednak może się nie udać. I co wtedy? Bezdzietność?

Zawsze marzyłam o dużej rodzinie. O domu, w którym słychać dziecięce śmiechy. Nie będę skromna, twierdząc, że dzieciaki mnie uwielbiają. Dlatego, kiedy kolejne próby nie wychodziły, wszystko bolało jeszcze bardziej. Nigdy nie dopuszczałam myśli o bezdzietności. Nie umiałabym żyć bez dziecka. Podczas starań  codziennie myślałam o moim przyszłym dziecku, jakie ono będzie, jednak czasem pojawiały się chwile zwątpienia, że może nigdy się nie pojawi, że nigdy nie będę mamą. Kiedy przychodziły święta i składanie sobie życzeń, bałam się, że usłyszę, że ktoś znów życzy mi dzidziusia. Przestałam cieszyć się ze świąt, urodzin, bo one przypominały mi, że lata mijają, a my nadal stoimy w miejscu. To straszne uczucie, nawet teraz boli mnie serce jak o tym wspominam.

A adopcja?

Nie każdy potrafi pokochać nieswoje dziecko. Nie wiem, czy dałabym radę, chociaż czasem rozważałam taką opcję. Wiedziałam, że adopcja to ostateczność, że może uda się zajść w ciążę.

 Kto był dla Ciebie największym wsparciem, bez kogo nie dałabyś sobie z tym rady?

O naszym problemie wiedziała tylko najbliższa rodzina – rodzice, rodzeństwo i kilku bliskich przyjaciół. Mieliśmy wielkie wsparcie w rodzinie i przyjaciołach, oni nigdy nie naciskali, nie zadawali głupich pytań, nie wszystko rozumieli ze świata in vitro, ale mimo to czuliśmy, że są z nami. Jednak największe wsparcie otrzymałam na grupie dotyczącej sztucznego zapłodnienia na jednym z portali społecznościowych. Trafiłam tam jeszcze przed pierwszą procedurą. Początkowo nie rozumiałam, o czym piszą dziewczyny, o co chodzi w tych transferach, punkcjach, betach. Z czasem wszystko stało się łatwiejsze, bardziej zrozumiałe. Poznałam tam bardzo wiele dziewcząt z takim samym problemem jak mój.

Grupa na Fb stała się pewnego rodzaju domem – tam czułam się bezpiecznie, czułam się zrozumiana, uzyskałam tam schronienie, bo mimo najlepszych intencji człowiek, który nie ma bezpośrednio do czynienia z niepłodnością to nigdy nie zrozumie tego, przez co my przechodzimy.

To trochę tak jak syty ma zrozumieć głodnego. Na grupie pisałam prywatnie z kilkoma dziewczynami. Wspólnie się żaliłyśmy, wspierałyśmy, po prostu pokochałam je jak własne siostry. Płakałam razem z nimi, one ze mną. Do tej pory mamy kontakt. Myślę, jestem tego pewna, że to dzięki tej grupie nie poddałam się.

Jak wspominasz moment, kiedy dowiedziałaś się o ciąży?

Pamiętam, że to była sobota. Pojechałam rano na badanie beta hcg z krwi. Wyniki miały być około godziny jedenastej. Nikomu nie powiedziałam o tym badaniu. Mąż pojechał do pracy, też o niczym nie wiedział. Badanie nie robiło na mnie większego wrażenia, bo za  mną były setki negatywnych testów ciążowych, wiele negatywnych bet. W ogóle ta próba i czwarty transfer był cichy, to znaczy nie mówiliśmy o nim nikomu – męczyły nas późniejsze telefony z pytaniami „I jak?” Wtedy człowiek przeżywa porażkę kilka razy. O tym transferze wiedziały tylko dziewczyny z grupy, które bardzo mnie wspierały. Wracając do owej soboty – co chwilę wchodziłam na stronę z wynikami, kiedy zobaczyłam dodatni wynik, popłakałam się, nie wierzyłam w to, co widzę.

Kilka lat myślałam, jak powiem mężowi o ciąży, może dam mu test ciążowy, może najpierw jakaś kolacja i prezent, malutkie skarpetki. Ale po tylu latach, to chyba nierealne… Od razu zadzwoniłam do męża z wieściami, nie umiałam się wysłowić.

Za moment napisałam także do kilku dziewcząt, które poznałam na grupie internetowej dotyczącej sztucznego zapłodnienia. Był to jeden z piękniejszych dni w moim życiu. Rodzinie powiedzieliśmy dopiero po wizycie u lekarza, który potwierdził ciążę bliźniaczą.

Mówiłaś, że ciąża nie była łatwa. Dlaczego?

Myślę, że my staraczki invitrowe jesteśmy bardzo „zepsute”, to znaczy nie umiemy cieszyć się z ciąży, ciągle się boimy, nie dowierzamy, myślimy, że ten czar pryśnie, a w głowie pojawiają się różne, często okropne scenariusze. Ciąża bliźniacza jest to ciąża wysokiego ryzyka, więc lekarz kazał się oszczędzać. Zatem uważałam na siebie. Chciałam jak najdłużej donosić maleństwa. W 7. tygodniu zaczęłam krwawić. Bałam się, że już po wszystkim. Całą drogę do szpitala płakałam, obawiałam się najgorszego. Kiedy na usg biły dwa serduszka, poczułam ulgę, jednak zabolały mnie słowa lekarza, który stwierdził, że wszystko jest w rękach natury, że czasem takie krwawienie jest zwiastunem poronienia. Dla kogoś to były zarodki, dla mnie to były moje dzieci, które zdążyłam już pokochać.

Ponownie trafiłam na izbę przyjęć w 12. tygodniu z powodu plamienia, jednak i tym razem był to fałszywy alarm. Potem było trochę odpoczynku od tego typu wydarzeń. Z tyłu głowy liczyłam każdy tydzień, marząc, aby być już w 25. – bo wtedy szanse na przeżycie dzieci są większe, potem 30, 34 i 36. Tak odliczałam kolejne tygodnie, pełna strachu i obaw. W 32. tygodniu trafiłam do szpitala z powodu skurczy macicy, gdzie zostałam kilka dni na obserwacji. Dwa tygodnie później ponownie trafiłam z powodu kiepskich wyników, między innymi cholestazy ciążowej. Zostałam w szpitalu miesiąc, aż do porodu. W sumie czułam się tam bezpieczniej, chociaż czas dłużył mi się niemiłosiernie. Urodziłam na początku 38. tygodnia. Zdrowe i cudowne maluszki.

Teraz jesteś szczęśliwą mamą dwóch cudownych bliźniaków…

Tak, to prawda. Jestem mamą (dalej nie potrafię się przyzwyczaić do tego słowa) dwóch cudownych maluszków. Mają one dopiero miesiąc, ale odwróciły nasze życie do góry nogami. Uczymy się siebie nawzajem, poznajemy siebie. Chodzimy na spacery, karmimy, śpimy, przebieramy – i tak w kółko. Dzień się myli z nocą, noc z dniem. Kawa smakuje jak jest zimna, a pełny makijaż to pomalowanie rzęs.

Maluchy są najcudowniejsze na świecie, po prostu doskonałe,  chociaż dają w kość. Często patrzę na nie jak śpią, lecą mi wtedy łzy, nie mogę uwierzyć, że są. Było ciężko, ta cała walka z niepłodnością to koszmar, ale było warto. Śmieję się, że pierwszym zdjęciem moich bliźniąt w albumie nie będzie to, gdzie leżą obok mnie w pierwszej godzinie życia w sali szpitalnej, tylko zdjęcie jak były jeszcze zarodkami – mam je cały czas przy sobie.

Jak odnalazłaś się w roli mamy?

Cały czas uczę się, jak być mamą. Stwierdzam, że nie ma doskonałego poradnika, złotych rad – jak nią być, tu najważniejsza jest intuicja i instynkt – tym się kieruję. Nie jest łatwo być mamą bliźniąt, doba jest za krótka, a rąk jest za mało. Trzeba mieć moc Supermena, Spidermena i jeszcze innych superbohaterów w jednym. Bywa, że obaj płaczą w tym samym czasie, że nie chcą spać, że jedno zasypia, a budzi się drugie. Brak synchronizacji albo synchronizacja całkowita – w sumie nie wiem, co lepsze. Jest ciężko, ale nikt  nie mówił, że będzie łatwo.

Czasem brakuje siły, jednak wszystko wynagradzają mi ich uśmiechy, zapominam wtedy o zmęczeniu i nieprzespanych nocach. Czuję się spełniona, bo wiem, że mam dla kogo żyć. One potrzebują mnie na każdym kroku, a ja potrzebuję ich. Taka nasza symbioza.

Co chciałabyś przekazać, może doradzić innym, którzy wciąż walczą o swoje szczęście?

Droga Staraczko! Wiem, że jest ciężko, że brakuje Ci siły i wiary, że się uda. Uwierz mi, że kiedyś podziękujesz sobie – za to wszystko, co zrobiłaś, za to, jaką walkę stoczyłaś. Powiesz, że było warto, mimo że wylałaś morze łez. Byłam na Twoim miejscu, przeżywałam tak samo – najważniejsze to nie obwiniaj się .Ty zrobiłaś już wszystko, to nie twoja wina, że się nie udaje. Nie ukrywaj swoich emocji, masz prawo do żalu, masz prawo do złości, płacz – to dobrze ci zrobi. Wstydzisz się, że zazdrościsz koleżankom, kuzynkom ich ciążowych brzuszków? – to zupełnie normalne. Daj sobie pomóc – znajdź grupę wsparcia lub osobę, która obdarzy cię 100-procentowym zrozumieniem.

Czasem dobrze robi wizyta u psychologa, takie wygadanie się zupełnie obcej osobie przynosi ulgę, mi taka wizyta dała naprawdę dużo. Mogłam wyrzucić z siebie wszystkie negatywne emocje. Poszukaj najlepszej kliniki – nie wybieraj tej, która jest najbliżej lub ma niskie ceny – to naprawdę będzie pozorna oszczędność pieniędzy, zdrowia i czasu. Znajdź lekarza, któremu zaufasz. Uwierz, że będziesz mamą, najlepszą na świecie. Jeszcze trochę. Bardzo mocno ci kibicuję, jestem z tobą!

Rozmawiała: Paulina Ryglowska-Stopka

POLECAMY TAKŻE:

“Gdy pogodziłam się z myślą, że nie będę mamą, na teście pojawiły się dwie kreski”

 


Autorka książki (jako Laura Lis) "Moje in vitro. Historia prawdziwa", w której pisze, że cuda się zdarzają i nigdy nie należy tracić nadziei.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *