Powiem wam, dlaczego nie chciałam in vitro i jestem adopcyjną mamą

Rodzina adopcyjna lub zastępcza to dla wielu dzieci jedyna szansa na prawdziwy dom, mamę i tatę. Ale także szansa dla par, które bezskutecznie starają się o potomstwo. Choć adopcja to wciąż temat wstydliwy, odkładany na tak zwaną ostateczność, tym formom opieki poświęca się coraz więcej osób.

Oczywiście, wiążą się z tym pewne trudności: prawne, organizacyjne, psychologiczne, wychowawcze, społeczne. Ale czy na pewno nie jest to tylko wymówka? Czy tematu adopcji nie zasłania raczej pytanie: co inni powiedzą? Historia Krystyny to tylko jedna z tego typu pozytywnych opowieści. A jest ich zdecydowanie więcej. To także zachęta, by spróbować odblokować się i na adopcję patrzeć nie przez pryzmat procedur, ale potrzeby serca.

Jak mówi Krysia, nie ten, kto urodził, ale ten, kto wychował, jest prawdziwym rodzicem. Nie ta, która miała wielki brzuch i piersi pełne mleka, ale ta, która ma olbrzymie serce i wylewającą się z niego miłość – jest prawdziwą matką.

***

Krystyna, lat 48, adopcyjna mama 8-letniego Piotrka

O adopcji myślałam niemal od samego początku, gdy po ponad dwóch latach starań naturalnych, nie mogłam zajść w ciążę. To prawda, zaczęliśmy późno te starania – świadomie i po odstawieniu antykoncepcji stało się to jak miałam 37 lat. Ale nie chciałam się leczyć, wiedziałam, że procedura in vitro wcale nie jest taka prosta i nie gwarantuje sukcesu, poza tym zbliżałam się do czterdziestki, nie jesteśmy też ludźmi, których stać by było na wszystkie badania, konsultacje, procedury. Postanowiliśmy jednak z mężem zbadać się na okoliczność płodności czy też niepłodności, by wiedzieć, w czym tkwi problem.  Okazało się, że mąż ma azoospermię, ja za to wrogi śluz. Połączenie idealne, by nigdy nie zostać rodzicami biologicznymi. Lekarz mówił co prawda, że to wszystko da się wyleczyć – męża czekałaby operacja udrożnienia nasieniowodów, a mnie terapia poprawiająca jakość śluzu.

Poprosiłam męża, by przemyślał kwestię adopcji. Jest tyle maleństw, które czekają na rodziców, tyle porzuconych z różnych względów maluchów, o których zapomina się. Wiem, że do tego typu macierzyństwa trzeba być emocjonalnie przygotowanym – pogodzić się, że nigdy nie poczujesz ruchów dziecka w brzuchu, nigdy nie poczujesz bólu rodzenia.

Ale czy to naprawdę jest sensem macierzyństwa? Czy to nie jest czasem przerost formy nad treścią? Czy nie robimy tego tylko po to, by zaspokoić pragnienia czyjeś, sprostać oczekiwaniom, udowodnić – że oto ja jestem kobietą stuprocentową: proszę, mam brzuch, proszę – jadę rodzić, proszę – moje piersi są wielkie i zaraz będę karmić nimi moje nowo narodzone dziecko. A potem?

Napatrzyłam się również i na takie matki, które po kilku latach starań, łez, cierpienia spowodowanego niepłodnością, rodziły za pomocą in vitro, by po dwóch, trzech, a nawet czterech latach powiedzieć głośno – i pewnie w chwilowej złości: a po co mi to było? Bo mąż nie miał cierpliwości do dziecka, bo ona nie przypuszczała, że macierzyństwo to taka trudna sprawa, bo okazało się, że dziecko non stop choruje i tak dalej.

Macierzyństwo to nie wielki brzuch, ale wielkie serce – to moja dewiza. Nie ten, który urodzi, ale ten, który wychowa jest prawdziwym rodzicem. I tak właśnie z mężem zadecydowaliśmy, że mimo czterdziestki na karku – chcemy adoptować nasze pierwsze dziecko.

Ludzie boją się adopcji

Z różnych powodów. Bo procedura, bo warunki do spełnienia nie z tej ziemi, bo koszty, bo czas. A ja się pytam – jaka jest różnica. Lecząc się w klinice, też czekasz, też podchodzisz do różnych procedur, też musisz mieć na to wszystko pieniądze. W każdym przypadku jest ryzyko. Myślę, że głównie ludziom włącza się jednak rodzaj jakiegoś irracjonalnego wstydu, lęku przed komentarzami innych: no mają dziecko, ale nie swoje; ciekawe, co im z niego wyrośnie; a może to dziecko alkoholików, a może to dziecko z patologią zapisaną w genach. Może! Jedno jednak wiedziałam: chcę takie dziecko, bo i ono na mnie czeka, ono też mnie chce.

I muszę powiedzieć, że myli się ten, kto wierzy w te wszystkie mity, którymi obrosła adopcja. Nie trzeba być bogaczem z willą pod miastem, by móc starać się o dziecko. Tak, to prawda – najpierw papierologia: wszystkie akty, zusy, urzędy skarbowe, własność mieszkania itd. Opinia psychologa, lekarza. Potem warsztaty dla rodziców przygotowujących się do adopcji, w międzyczasie wizyta pracownika z ośrodka adopcyjnego. To wszystko da się przejść. Nawet forma podania o dziecko, która powoduje, że dla niektórych uprzedmiotawia się tę transakcję, jest do przejścia emocjonalnie, choć boli.

Nie mieliśmy z mężem wymagań, choć mogliśmy. Nie wnioskowaliśmy o blondwłosego, niebieskookiego królewicza albo królewnę. Nie określiliśmy nawet płci konkretnie. Jedyną kategorią, którą się posłużyliśmy, to był wiek – chcieliśmy jak najmłodsze i zdrowie dziecko.

Wszystko trwało niewiele ponad rok. Pamiętam, jak osiem lat temu, przed południem – upał był niemiłosierny, zadzwoniła pani z ośrodka, mówiąc, że jest chłopiec, który się urodził kilka tygodni temu, a matka zrzekła się od razu przy porodzie praw. Pojechaliśmy z mężem niemal natychmiast. To niewyobrażalne uczucie – paraliż całego ciała, skurcze brzucha, serce chciało niemal wyskoczyć ze mnie. To także strach, że oto spełnia się jakieś marzenia, ale także otwiera długa i odpowiedzialna droga wychowania nowego, małego człowieka. Bezbronnego, nieświadomego swego szczęścia w nieszczęściu.

Gdy zobaczyłam Piotrusia – łzy same mi popłynęły z oczu

Ja jestem raczej silną kobietą, potrafię ogarniać nie  zawsze przychylną rzeczywistość, ale tym razem poczułam się bezbronna jak to małe dziecko. Poczułam, że to cud – zbieg okoliczności, który spowoduje szczęście. Nie mieliśmy wątpliwości, że już jest nasz. Mąż doszukał się w synku nawet podobieństwa do siebie. Nie wiem do dziś, kto był tamtego dnia bardziej szczęśliwy i wzruszony: on czy ja.

Dziś Piotrek ma 8 lat. Rzeczywiście jakimś fartem jest kilka podobieństw fizycznych do męża. Jest fantastycznym, wspaniałym chłopakiem – wrażliwym, mądrym, pełnym energii. Ma talent do przedmiotów ścisłych, co przypisuję z kolei sobie. Wniósł do naszej rodziny radość i szczęście, choć jak każde dziecko potrafi zaleźć za skórę. Dziadkowie – na początku sceptyczni – nie wyobrażają sobie dziś, by wakacje w jakiejś części nie należały tylko do nich i do wnuka. Nikt nie wyobraża sobie, że mogłoby nie być Piotrka w naszej rodzinie.

***

Z BIBLIOTEKI NIEPŁODNYCH

dziecko_przybyle_z_daleka_adopcja_i_rodzina_zastepcza_IMAGE1_101901A wszystkim, którzy myślą o adopcji, polecamy książkę „Dziecko przybyłe z daleka”, z której dowiecie się, jak przezwyciężyć strach, przejść procedury, załatwić formalności, ale także, jak pomóc adoptowanemu dziecku wyrosnąć na człowieka zdolnego do pracy i miłości. Jak sprawić, by rodzina poszerzona o takie dziecko stała się dla niego środowiskiem przyjaznym i dającym mocne oparcie? Autorem książki jest Guido Cattabeni, włoski lekarz i psycholog kliniczny, współpracownik stowarzyszeń rodzinnych i adopcyjno-opiekuńczych, autor wielu książek, artykułów i wykładów.

 

Polecamy również:

Ciąża adopcyjna – 8 mądrych rad dla mamy adopcyjnej

Czy z adopcją naprawdę trzeba się pogodzić?

Moje dziecko gdzieś na mnie czeka – prawdziwe historie o adopcjach

19 faktów i mitów na temat adopcji

 


Dziennikarka, redaktorka, graficzka. W serwisie www.plodnosc.pl odpowiada za redakcję artykułów w obszarze: niepłodność, leczenie niepłodności, in vitro, starania o ciążę. Redaktor naczelna Plodnosc.pl. Kontakt: agata.daniluk@brubenpolska.pl
Komentarze: 2

Ciekawe informacje już dawno nie czytałem takiego fajnego artykułu.

Ciekawe informacje muszę poczytać więcej na ten temat. Ktoś coś wie gdzie odnajdę więcej informacji na ten temat

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *