Skrajne emocje, bezsilność, strach. A potem światełko w tunelu i znów ciemność. Prawdziwej codzienności niepłodnych nie widać. „Przyklejam drugą twarz i zaraz po mechanicznym zastrzyku w brzuch, jakby nigdy nic, idę do pracy…” – pisze Justyna*. Jej list wzrusza, ale i pokazuje, jak niszczycielską moc ma niepłodność, a niepłodni muszą stanąć z nią twarzą w twarz, w samotności.
Staram się o dziecko od około 4 lat, sama mam 28. Pierwsze “starania” to bieganie od lekarza do lekarza i przedstawianie swojej sytuacji: że nie mogę zajść w ciążę, że mam niepokojące objawy. Jedyne, co słyszałam, to: Pani jest młoda, proszę się nie stresować, wyluzować, wyjechać na urlop. Zero konkretnych badań – nic! Straciłam tak wiele cennego czasu…
W końcu, w marcu 2017 r., trafiłam na panią doktor, która po bodajże jednej wizycie skierowała mnie do szpitala na laparoskopię z powodu cysty na jajniku – i sama ją przeprowadziła. Pamiętam, jak dzień po zabiegu przyszła do mnie i poinformowała, że mam niedrożne oba jajowody. Poczułam się, jakbym dostała w twarz. Z cystą też nic się nie dało zrobić, bo mam mega zrosty na jajnikach. Nie docierało do mnie do końca, że jedyną opcją na to, by zostać mamą, jest in vitro. Ostateczna diagnoza, którą usłyszałam, to niedrożność obydwu jajowodów i ednometrioza IV stopnia. Tę ostatnią podejrzewałam u siebie już kilka lat przed temu, ale żaden z lekarzy nie zrobił mi absolutnie żadnych badań w tym kierunku.
Decyzja o in vitro zapadła
Po diagnozie “moja” pani doktor poleciła mi specjalistę od in vitro i poradziła, żebym jak najszybciej się zdecydowała. Umówiłam się więc na pierwszą wizytę do klinki – czekałam na nią ponad miesiąc. Myślałam wówczas, że teraz to już z górki. Że powiedzą, co i jak – zrobią, co mają zrobić, i „pyk” będę w ciąży. Niestety, po badaniu usg kolejna “cudowna” wiadomość: wodniaki obustronne. Doktor zalecił histeroskopię i zamknięcie ujść tak, żeby te nie miały styczności z macicą. Bez tego zabiegu szanse na ciążę zerowe, a z drugiej strony – nie ma oczywiście pewności, że się uda. Kolejny miesiąc czekania.
Dzień zabiegu – mega stres, narkoza (swoją drogą super sprawa, bo w końcu nie myślę o tym, co będzie, czy się uda i co dalej). Potem dwie godziny dochodzenia do siebie po zabiegu i wypis do domu.
Zaczynam stymulację, seria zastrzyków. Bardzo bolało mnie to psychicznie, a robiąc każdy kolejny wieczorny zastrzyk, zastanawiałam się, dlaczego muszę przez to przechodzić i dlaczego inni mogą mieć dziecko ot, tak, a ja nie. Zastrzyk poranny był inny – bez użalania się nad sobą, szybki, mechaniczny – jakby nigdy nic. A potem do pracy.
Dzień punkcji i przy okazji sprawdzenia, czy zabieg unicestwienia wodniaków się udał. W rzeczywistości dzień pod tytułem: stres, narkoza, diagnoza i do domu. Dobre i złe wiadomości: pobrano 11 jajeczek (z czego udało się zapłodnić 5 komórek i zostały zamrożone trzy), ale nie można zrobić transferu, ponieważ z jednym wodniakiem się udało, z drugim natomiast nie i trzeba powtórzyć histeroskopię. Znowu oddalam się od transferu i upragnionej ciąży. Kolejne 2 miesiące czekania na zabieg.
Dzień zabiegu – tradycyjnie: stres, narkoza, dwie godziny dochodzenia do siebie i powrót do domu. I znów nie wiem, czy się udało, czy będzie ok, czy to wszystko znowu na nic. Kolejny miesiąc, kolejny cykl. Obserwowanie, czy nie mam jakichś złych objawów. Kontrola – kolejny dzień w klinice i jak zwykle ze mną mój “przyjaciel” stres, który jest zawsze: codziennie, w szpitalu, w domu, pracy, wszędzie.
Udało się! Mamy styczeń 2018 r. i w końcu decyzja o transferze. Możemy zrobić już w tym cyklu. Uff! Ulga, że w końcu wychodzę na prostą, ale i strach, czy na pewno wszystko będzie dobrze i czy na pewno dojdzie do zabiegu. Myślałam, że jak usłyszę, że można robić transfer, to będę przeszczęśliwa. Że w końcu – NARESZCIE! Ale nie, nie było euforii, była za to mała nutka nadziei, że może w końcu będzie wszystko dobrze. Był też strach, czy na pewno będzie dobrze.
Dzień transferu, kolejna wizyta w klinice. Tak – tu też jak zwykle stres. Tym razem wszystko poszło zgodnie z planem. Z jednej strony bardzo się cieszę, że w końcu doszło do transferu, z drugiej – bardzo się boję, czy będzie dobrze. W 10. dniu mam zrobić betę. Najdłuższe dni w moim życiu. W głowie milion myśli i to wyobrażenie, że w końcu będę szczęśliwa, a z drugiej strony – „przecież cały czas mam pod górę” – czy to się na pewno uda?
Jest w końcu data 10.02.2018 r. Nie spałam ze stresu pół nocy. Na badania krwi pojechałam z samego rana. Przez cały dzień patrzyłam co chwilę na zegarek. Miały być około 16, ale sprawdzałam już od 14. O 15.00 – są. Beta < 0,01 – marzenia znowu legły w gruzach. Łzy, smutek, żal, rozgoryczenie, bezsilność, złość… Co dalej?!
Wiadomość od lekarza, że kolejny transfer mogę robić już w kolejnym cyklu. Ale NIE! Nie dam rady. Teraz nie mam na to siły. Nie dam rady psychicznie przez kolejny miesiąc żyć w napięciu i stresie, faszerować się lekami, jeździć kilka razy w miesiącu do kliniki i wymyślać co chwilę, co powiedzieć w pracy, żeby dostać wolne.
Nie mogę. Nie teraz! Potrzebuję chwili oddechu i pozornej normalności – bez myślenia, czy się uda, ile jeszcze dni bez pamiętania o zażywaniu lekarstw, bez obliczania, który mam dzień cyklu i za ile dni kontrola w klinice. Jedyne na co teraz mam siłę, to leżeć i płakać, wyć z rozpaczy, że się nie udało. Było tak blisko, a zgasła jak na razie nawet ta najmniejsza iskierka nadziei.
Sam na sam z niepłodnością
Kobieta w niepłodności jest tak naprawdę sama – mimo że być może ma kochającego męża czy partnera, przyjaciół i rodzinę, która ją wspiera. Tylko kobieta taka jak ja wie, co czuję w środku, w sercu i w głowie, i jakie to uczucie być niepłodną. Ciężko jest żyć z niepłodnością. Każdy dzień to walka z samą sobą. Wstaję rano i zakładam maskę normalnej dziewczyny, której nic nie dolega i idę do pracy na 8 godzin, udając, że wszystko jest w porządku, chociaż czasem wszystko w środku we mnie krzyczy, że dłużej tak nie mogę.
Z normalnej rozrywkowej dziewczyny stałam się cicha i zamknięta w sobie. Nie spotykam się już z moimi licznymi znajomymi, bo wszyscy mają dzieci, a ja nie mam i nie mam już siły odpowiadać na pytania, kiedy ja. Potrafię rozpłakać się, jadąc samochodem i widząc obce kobiety z wózkiem, nie wspominając o moich znajomych i ich pociechach.
Nie mam już siły sprawiać wrażenia, że wszystko jest ok, bo nie jest. Teraz jest we mnie smutek i żal. I pytania: dlaczego nie mogę mieć dziecka, choć tak bardzo chcę? Dlaczego wszyscy moi znajomi mają, tylko ja czuję się jak jakiś wyrzutek społeczeństwa?! Czy jestem aż tak złym człowiekiem, że nie jest mi to dane.
Nikt nie wie o mojej niepłodności i moim in vitro, o moich małych sukcesach i bardzo bolących porażkach oprócz mojej siostry, która mnie bardzo wspiera, chociaż i tak nigdy nie będzie wiedzieć, co czuję. Nie mówię nikomu, bo po co? Oni i tak nie będą wiedzieć, co siedzi we mnie. Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam, jak długo dam radę żyć i walczyć.
To dopiero pierwsza nieudana próba, a ja czuję się wyczerpana psychicznie. Nawet nie chcę myśleć i nie mieści mi się w głowię, co czują te dziewczyny, które poroniły albo mają za sobą kilka nieudanych prób in vitro. Skąd one mają tyle siły w sobie?! Tego się właśnie boję najbardziej – że znowu spróbuję (bo spróbuję w kolejnym cyklu) i że się nie uda. Boję się bardzo porażek – boję się, że nie dam rady psychicznie, bo już teraz naprawdę wysiadam. Teraz po tym nieudanym transferze znowu czuję, jak bym była na początku drogi. Chciałabym wierzyć, że będzie dobrze i że kolejna próba się uda, ale na razie nie mam siły. Co dalej… ?!
*imię zmienione, do wiadomości redakcji
Maja Herman, psychiatra i psychoterapeuta: Jest Pani “fajterką”
Szanowna Pani, proszę pamiętać o kilku rzeczach…
Przeszła Pani daleką drogę, nie upadła Pani, chociaż pewnie było ciężko nieraz. I pewnie nieraz płakała Pani bardzo głośno. Ale szła Pani dalej.
Czasami też jest tak, żeby móc pójść dalej, trzeba się zatrzymać. Ma Pani do tego prawo. Właśnie do tego zatrzymania.
Mam wrażenie, że z jednej strony Pani to rozumie, a z drugiej ma wyrzuty sumienia, że to się dzieje. Bo przecież „uciekający czas”. Ale, no właśnie, ale… Pani intuicja podpowiada, że być może warto się na chwilę oderwać. Warto zatrzymać. Warto skierować myśli w inne rejony życia.
Z mojego punktu widzenia zasługuje Pani na chwilę rehabilitacji. Odpoczynku od pracy i pędu za płodnym dniem. Proszę to zrobić. Proszę rozważyć pójście do psychiatry, by opowiedzieć mu swoją historię. To jedyny lekarz, który z powodu przewlekłego stresu może Pani skutecznie pomóc, a w razie takiej konieczności zalecić nawet zwolnienie.
Inną opcją jest, faktycznie, zajęcie się na chwilę czymś innym. Za jakiś czas emocje trochę opadną i będzie Pani w stanie naprawdę stwierdzić, jaki jest Pani następny krok w tej nierównej walce z niepłodnością.
Ale chcę napisać Pani jedno: Jest Pani „fajterką”, walczy Pani o najważniejszą rzecz w swoim życiu – marzenia. I jak widać po Pani historii – umie Pani to zrobić.
I ja trzymam za to kciuki.
Maja Herman, psychiatra, psychoterapeuta, Amici – Psychiatria Użyteczna
POLECAMY TAKŻE: Jak nie stracić nadziei – oto sposób kobiet starających się o dziecko
Jak nie stracić nadziei: najlepsze cytaty motywacyjne dla starających się o dziecko
Pik
2023-07-10 08:38Dokładnie, psycholog do którego chodzimy z partnerem też poradził wyluzować i kupić kajdanki do sypialni. Nie ma to jak odrealnione od życia osoby zabierające się za pomoc innym :/
Em
2021-05-15 23:53Wyluzować… cóż za “cudowna” rada.
Agi
2018-11-05 01:08Zaczelam przestać uważać gdy miałam 36 lat, nie Myslalam wcześniej o dziecku.
Znalazłam dobrego lekarza i poszłam zrobić badania. Wykryto endometrioze i lekarz, ze względu na mój wiek, zalecił od razu inseminacje.
Nie byłam zupełnie na coś takiego gotowa, stwierdziłam, ze nie każda kobieta musi zostać matką i odpuściłam.
Za 4 miesiace byłam w ciąży. Zupełnie zaskoczona.
Czasami nastawienie psychiczne jest ważniejsze niż dolegliwości.
Za tydzień mam termin porodu.
Radzę wyluzować. To bardzo wazne.