Nie chodzi o to, żeby machać adopcją nad głowami znajomych i sąsiadów jak jakimś wielkim, widocznym dla wszystkich sztandarem podczas ważnej demonstracji. Nie chodzi o to, by na wózku napisać hasło: to jest dziecko adoptowane i jesteśmy z tego dumni. Nie chodzi też o to, by udowadniać innym, że adopcja to jedyna słuszna droga dla ludzi, którzy nie mogą mieć swojego potomstwa. Chodzi jednak o to, by adopcja była adopcją, a nie wielką mistyfikacją i niebezpiecznym kłamstwem.
Oszukać innych czy oszukać siebie?
Marta swoje oczekiwanie na adopcję zaczęła od… kupna odpowiedniej poduszki. Nie za dużej, nie za małej, o właściwym kształcie, proporcjonalnej do jej drobnej sylwetki – żeby wyglądała jak najbardziej naturalnie i prezentowała się pod letnią sukienką jak jej własny ciążowy brzuch. Oczywiście nie pozwoli jej nikomu dotykać! Niczyja ręka nie ma prawa na tym brzuchu spocząć i wyczuć – zorientować się, że pod spodem jest tylko obleczone materiałem, sztuczne wypełnienie.
Ponieważ do ośrodka adopcyjnego zgłosili się z mężem po dziecko jak najmłodsze – a najlepiej kilkutygodniowe niemowlę – wszystko sobie bardzo dokładnie przemyśleli i ze szczegółami zaplanowali. Kiedy już zadzwoni TEN telefon – wezmą urlop, wyjadą na pewien czas pod byle pretekstem i będą załatwiać wszelkie formalności z jakiegoś innego miejsca. Do domu wrócą dopiero wtedy, gdy dziecko będzie już z nimi: uroczy bobas, w którym wszyscy na pewno dopatrzą się jedynie „noska po mamusi” albo „dołeczków w policzkach zupełnie jak u taty, kiedy był mały”.
Poduszka, rzecz jasna, zniknie. Nie będzie już potrzebna. Nie będzie przypominać im o tym, jak sprytnie wywiedli w pole swoje bliższe i dalsze otoczenie. A przede wszystkim – nie będzie namacalnym i naocznym dowodem na to, jak bardzo samych siebie oszukali…
Ucieczka przed…
Agnieszka i Tomek zdecydowali się na przeprowadzkę w momencie, w którym ich adoptowany synek skończył trzy latka. Właśnie wtedy zrozumieli, że w tak niewielkim miasteczku nie uda się faktu adopcji ukryć i zataić – nie uda się sprawić, by nigdy nie wyjrzał na światło dzienne.
Ich mały Antoś już wkrótce miał pójść do przedszkola, znacznie dłużej przebywać poza domem, więcej czasu spędzać w gronie rówieśników i ich rodziców. Bardzo obawiali się, że wreszcie wśród tych ludzi znajdzie się ktoś „życzliwy”, kto mu o wszystkim opowie – i że ich dziecko będzie wytykane palcami i wyszydzane ze względu na swoją sytuację, rzekomą „inność” oraz „niewiadome” pochodzenie. Jeszcze bardziej przerażała ich myśl, że Antoś sam zechce kiedyś od nich odejść – odnaleźć swoją rodzinę biologiczną i zerwać wszelkie łączące go z nimi relacje.
Postanowili więc przenieść się do dużego i odległego o kilkaset kilometrów miasta, w którym nikt nie będzie ich znał, nikt nie będzie wiedział…W takim miejscu zdecydowanie łatwiej o anonimowość, o zagubienie się w tłumie, o kreowanie swojego wizerunku oraz budowanie historii swojej rodziny całkiem od nowa. Ale czy udało im się uciec przed ich własnymi myślami, lękami i przed niezbitym faktem, który już się w ich życiu dokonał? A przede wszystkim – czy taka ucieczka była uczciwa wobec ich dziecka?
Adopcyjna maskarada
Sytuacje takie, jak opisane powyżej, niestety czasami nadal mają miejsce. Nie jest to oczywiście reguła i wydarzenia na porządku dziennym, tylko raczej jakieś pojedyncze i odosobnione przypadki – jednak osobiście wolałabym, żeby były to opowieści i historie z pogranicza science fiction.
Naprawdę nie wiem, co takiego musiałoby się w moim życiu wydarzyć, żebym zdecydowała się na tego typu “maskaradę” i paradowanie przez dziewięć miesięcy z poduszką pod ubraniem.
Nie wiem, jak bardzo dobitnie nasze otoczenie musiałoby dać nam do zrozumienia, że nie akceptuje naszej decyzji adopcyjnej – żebyśmy ostatecznie postanowili zacząć życie od nowa w zupełnie innym, jak najbardziej oddalonym miejscu…
Zresztą – czy tak naprawdę chodzi w tym wszystkim o cudzą akceptację? Czy raczej o to, czy sami ten stan rzeczy akceptujemy i czy traktujemy go jako coś oczywistego i najbardziej naturalnego w świecie? Bo jeśli dla nas samych adopcja jest czymś normalnym, jeśli podchodzimy do niej jak do jednego z najważniejszych i najpiękniejszych wydarzeń w naszym życiu, jeśli sami nie stawiamy znaku równości pomiędzy macierzyństwem a zaokrąglonym ciążowym brzuchem – to tak naprawdę zdanie innych ludzi nie powinno mieć tutaj aż tak wielkiego znaczenia.
Wiemy przecież, że to nie ciąża czyni nas rodzicami – to dziecko pojawiające się w naszym życiu sprawia, że się nimi stajemy!
Czyje dziecko pilnujecie?
Jak to wyglądało u nas? Któregoś dnia po otrzymaniu TEGO telefonu oraz decyzji z sądu przyznającej nam pieczę nad synkiem – po prostu podjechaliśmy pod dom samochodem wyposażonym w dziecięcy wózek i nosidło. Już we trójkę. Z ogromnym zapasem pieluch, modyfikowanego mleka i papierową teczką, w której znajdowała się cała dotychczasowa dokumentacja Bąbelka, przekazana nam przez opiekunki z domu dziecka.
Było dość późne popołudnie, osiedle o tej porze jest raczej wyludnione – toteż nasze pojawienie się z trzymiesięcznym niemowlęciem początkowo przeszło bez echa i dopiero po kilku dniach podczas rodzinnego spaceru pierwsze osoby zagadnęły nas i zapytały, czyjego dziecka pilnujemy.
Zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy: „To nasze. Adoptowane.” – i nie chodzi tutaj o to, żeby machać adopcją nad głowami jak jakimś wielkim, widocznym dla wszystkich sztandarem podczas ważnej demonstracji. Było to po prostu stwierdzenie niezaprzeczalnego faktu – i tyle. Ujrzeliśmy początkowe zdumienie, usłyszeliśmy gratulacje, poszliśmy dalej. Innych już w zasadzie nie musieliśmy w jakiś szczególny sposób o fakcie adopcji „informować” – ponieważ po naszej małej miejscowości wieść ta rozeszła się lotem błyskawicy dzięki wyjątkowo sprawnie działającej „poczcie pantoflowej”. I równie szybko, jak się rozeszła – tak szybko wszyscy przeszli nad nią do porządku dziennego.
Powiem otwarcie: adoptowaliśmy
Zmierzając do sedna: w otwartym mówieniu o adopcji nie tyle chodzi o uczciwość wobec innych, postronnych osób – ile o uczciwość wobec siebie samych i wobec dziecka (i to właśnie w stosunku do niego w ośrodkach adopcyjnych postuluje się tzw. „jawność adopcji”). W świetle polskiego prawa rodzice adopcyjni nie mają obowiązku informować swoich dzieci o ich faktycznym pochodzeniu.
Jeżeli dziecko zostało przysposobione w wieku na tyle wczesnym, że nie będzie niczego kojarzyło ani pamiętało okoliczności swojego pojawienia się w rodzinie – tylko od rodziców zależy, kiedy i czy w ogóle mu to uświadomią.
Jednocześnie psychologowie przygotowujący kandydatów w ośrodkach adopcyjnych kładą duży nacisk na to, by mieć w sobie gotowość do takiej rozmowy – ponieważ jej unikanie i zatajanie przed dzieckiem prawdy najczęściej niesie za sobą poważne, daleko idące konsekwencje, a trwanie w fikcji generuje ogromne koszty emocjonalne dla całej rodziny.
Kiedy mówić, jak mówić, w jakie słowa ubrać to nasze „wyznanie”? Myślę, że jest to temat dość rozległy, nad którym warto pochylić się w zupełnie odrębnym artykule. Tutaj wolałabym skupić się raczej na tym, dlaczego niektórzy rodzice mówić o tym nie chcą i nie zamierzają – i moim zdaniem najczęściej wynika to z pobudek czysto egoistycznych.
Gdy niepłodność to kompleks
Czasami ludzie wolą nie przyznawać się przed światem do swoich problemów z płodnością – ponieważ nadal mają na tym punkcie ogromne kompleksy, nie czują się „pełnowartościowymi” rodzicami i w związku z tym pewne reakcje otoczenia nadinterpretują oraz odbierają w sposób wyolbrzymiony i nieadekwatny. Innym razem kieruje nimi obawa o utratę miłości dziecka oraz swojego wychowawczego autorytetu. W jeszcze innych przypadkach obawiają się „stygmatyzacji” i negatywnego odbioru w swojej społeczności – choć jak wynika z przeprowadzonych badań są to obawy w dużej mierze bezpodstawne, ponieważ jedynie około 10% ankietowanych osób spotkało się z zachowaniami, które mogłyby na ten negatywny odbiór faktycznie wskazywać.*
Prawda jest taka, że nasze dziecko nie zrozumie tych wszystkich – niekiedy bardzo szlachetnych i wynikających z troski – motywów, które nami kierują. Nasze dziecko – jeśli dowie się o fakcie adopcji przypadkiem, od zupełnie obcych ludzi – poczuje się zwyczajnie oszukane i okłamane przez osoby, które darzyło największym zaufaniem: przez nas, swoich rodziców.
Dlatego moim zdaniem, skoro już decydujemy się na to, by nimi zostać – powinniśmy również budować nasze wzajemne relacje na prawdzie, a nie na unikach, kluczeniu i niedomówieniach. Dziecko adoptowane to w końcu tak samo wielkie szczęście i powód do dumy jak to biologiczne – a nie powód do wstydu, ukrywania się, udawania i mistyfikacji.
* „Problem jawności przysposobienia w rodzinach adopcyjnych” – Kinga Dziwańska (2010)
Tekst: Karolina Szwabowicz-Mosica, autorka bloga Nasze Bąbelkowo
POLECAMY RÓWNIEŻ:
Czy z adopcją trzeba się “pogodzić”?
Twoje dziecko gdzieś na ciebie czeka – prawdziwe opowieści o adopcjach
Karolina Szwabowicz-Mosica
2016-09-29 14:41Witaj, Mamo Czarodzieja 🙂 Doskonale kojarzę, zaglądam i kibicuję Wam już od kilku lat 🙂 Zgadzam się z Tobą w stu procentach – i właśnie o tym jest mój artykuł (co niestety nie zmienia faktu, że niektórzy rodzice adopcyjni podchodzą do tematu inaczej i nieco mniej otwarcie). Może nie powiem stanowczo i jednoznacznie, że takie podejście jest bezwzględnym przeciwwskazaniem do adopcji – bo przecież nie mnie to oceniać – ale faktycznie wypadałoby w tego typu sytuacjach zastanowić się, raz jeszcze przemyśleć i rozważyć, czy faktycznie jest się na taką decyzję w pełni gotowym.
Mama Czarodzieja
2016-09-29 10:25Witaj Karolino – znamy się, choć nigdy się nie poznałyśmy :). Dla mnie takie ukrywanie adopcji rodzi w głowie podejrzenie, że coś jest jednak nie tak, że to nie jest do końca oswojony temat… Dla mnie fakt, że mam adoptowane dziecko to normalne rodzicielstwo – zawsze mówię że jest parę sposobów na zostanie Rodzicami – prze-zwyczajny stosunek :), in-vitro czy adopcja – z każdego dzieci są tak samo wartościowe, tak samo kochane, tak samo wyczekane. I wara ode mnie każdemu, kto śmie sądzić inaczej. Ja wiem co mówię i tyle :). Z tematem adopcji żyjemy na co dzień i również pierwsze dni u nas w domu opiewały w prześmieszne miny sąsiadów: “O boże to wy macie dziecko?”. Mamy, mamy i jesteśmy z tego powodu ogromnie przeszczęśliwi, a opowieści o tym jak moje dzieci “pomyliły brzuszki” to u nas norma. Mamy troszkę inną historię niż wszyscy ale jesteśmy taką samą pełnowartościową rodziną 🙂 🙂