Beata Szydło: nie zajmuję się in vitro, proszę pisać do Ministra Zdrowia

Czuję się dyskryminowana. Tak, dyskryminowana, bo tylko rodziny, które mają dzieci, mogą liczyć na pomoc rządu. Inni niech radzą sobie sami, a jak – to już nieważne. Naszych polityków bardziej niż realne życie obywateli interesuje kwestia naszych sumień. Zamiast nad jakością życia i pomocą, by było prostsze, czuwają nad naszą moralnością. Dla premier Beaty Szydło taki list jak mój, to jedynie ankieta badająca nastroje społeczne. A ja się pytam: gdzie są wasze sumienia, gdzie jest wasza moralność i jak w obliczu nieszczęścia tysięcy par ma się wasz nastrój?

Pani Beata Szydło ucieszyła się z mojego listu. Ale nie zrobi nic, bo in vitro to sprawa Ministra Zdrowia – mówi nasza czytelniczka. I jak tysiące innych niepłodnych krzyczy z rozpaczy.

Paulina Ryglowska-Stopka: Napisałaś maila do PiS i ministra Radziwiłła.

Tak, napisałam i wysłałam w formie wiadomości na ich kontach na Facebooku. Nie liczyłam oczywiście na żadne odpowiedzi.

Co napisałaś?

Opisałam w nim swoją historię – historię mojej choroby, walki z bólem i cierpieniem fizycznym spowodowanym endometriozą, mojej walki o dziecko, którego przez chorobę nie mogę mieć w naturalny sposób. Pisałam o tym, że nawet naprotechnolog (Urszula Sieradzka) na moje pytanie, jak wyglądają starania o dziecko z endometriozą, odpowiedziała: laparoskopia, a potem monitoring i duphaston…

Napisałaś, że bez pomocy państwa nie poradzisz sobie?

Oczywiście, że poruszyłam w tym liście także kwestie polityczno-społeczne oraz to, że niepłodni w naszym kraju są spychani na margines. Władza się jednak nami nie przejmuje. Wyraziłam więc swoje oburzenie tym, że mimo że jestem podatnikiem, a ZUS co miesiąc zabiera moje uczciwie zarobione pieniądze, nie mogę z nich skorzystać w sposób, w jaki potrzebuję, za to dostają je alkoholicy i rodziny patologiczne, które my utrzymujemy. My zaś w zamian nie dostajemy nic. To jak walka z wiatrakami.

Piszesz: „Każda z nas chce zajść w ciążę, poczuć ruchy dziecka, urodzić je i wziąć w ramiona. A wy nam to odebraliście! A my musimy rano wstać, iść do pracy, żyć, uśmiechać się i udawać, że idzie dobra zmiana. Tylko dla kogo? Chciałam, żebyście to wiedzieli. Nikogo nie obchodzi to, co przeżywamy i jak smutne i szare jest nasze życie”.

Ten list to akt mojej desperacji, poczucia bezsensu i bezsilności w walce o swoje zdrowie, swoją rodzinę, którą chciałabym mieć wspólnie z mężem, w walce o moje szczęście. To cichy krzyk o pomoc, o zlitowanie się nad nami, o nie zabieranie nam ostatniej nadziei i szansy na dziecko, o którym tak marzymy.

Pisałaś już w tej sprawie do premier Beaty Szydło. Otrzymałaś jakąkolwiek odpowiedź?

Tak, ale nie od niej, tylko od jej sekretarza. Napisano mi, że pani premier bardzo cieszy się, że do niej napisałam i zwierzyłam się ze swoich problemów oraz że wyraziłam swoje zdanie na temat obecnej władzy, gdyż takie listy pozwalają jej zbadać nastroje społeczne i jeszcze bardziej spełniać oczekiwania narodu. I uwaga – ponieważ ona wie, co boli naród i czego potrzebują Polacy od rządzących. Pani premier nie zajmuje się jednak kwestią refundacji i jeśli mój problem dotyczy służby zdrowia, to zalecono mi napisać list w tej sprawie do Ministra Zdrowia Konstantego Radziwiłła, podano mi nawet adres jego kancelarii.

W mailu opisałaś swoją historię walki o dziecko. W skrócie: 7 lat starań, masz mocno zaawansowaną endometriozę, jesteś już po dwóch operacjach, lekarze nie dają praktycznie żadnych szans na naturalną ciążę. Wasze miesięczne wydatki, związane z leczeniem niepłodności, wynoszą 1000-1500 zł. Co więcej, macie kredyt hipoteczny i jakby tego było mało, jeszcze jedną pożyczkę w banku, zaciągniętą już raz na in vitro. Sądzisz, że to wszystko, co napisałaś, wzruszy serce twoich adresatów?

Staramy się od dwóch lat, w czasie których dowiedziałam się, że choruję na endometriozę IV stopnia, która zniszczyła mi otrzewną (zrośnięte ze sobą jelita, jelita do macicy, macica do pęcherza, jajniki i jajowody w zroście z macicą, adenomioza, macica dwurożna, mięśniak macicy…) do tego niedoczynność tarczycy. Przeszłam poniżające badanie drożności jajowodów, histeroskopię (bez narkozy i znieczulenia). Musiałam błagać swoją doktor, by zrobiła mi to badanie na fundusz, a nie prywatnie (koszt ponad 800 zł). W ciągu roku wydałam na leczenie i diagnostykę około 9 tys. zł. Aż w końcu uświadomiłam sobie, że to koniec, że naturalnie nie zajdę w ciążę, poza tym po laparoskopii wskaźnik AMH (rezerwa jajnikowa) spadła mi z 3,17 na 1,98. Koniec z operacjami powiedziałam.

A dalej?

Czas na in vitro. To był styczeń 2016. Zapisaliśmy się z mężem do Krakowa do kliniki Artvimed, bo były tam jeszcze wolne miejsca i fundusze, aby skorzystać z refundowanego zabiegu. Na tydzień przed wizytą dostałam telefon, że niestety, ale program na drodze aneksów z Ministerstwa Zdrowia został zatrzymany i pomimo wolnych środków, jakie ma klinika, nie mogą przyjąć więcej pacjentów. Pomimo kredytu hipotecznego, zdecydowaliśmy się z mężem wziąć pożyczkę w banku. Kupiliśmy mieszkanie, w którym jedna sypialnia nadal stoi pusta, nie ma tam mebli, dekoracji, kwiatów, zasłon, firanek, tylko puste ściany – nie chcę, by ten pokój stał pusty, chcę, by zamieszkało w nim nasze dziecko. O to walczymy.

W mailu poruszyłaś kwestię programu 500+, wprowadzonego przez obecny rząd. Jak to ma się do kwestii in vitro, dlaczego o tym wspomniałaś?

Wspomniałam o tym dlatego, że boli mnie niesprawiedliwość, z jaką jesteśmy traktowani przez rząd. Propagują politykę prorodzinną w Polsce, chwalą się, ile robią dla polskich rodzin, jak je wspierają, ile dla nich znaczą. To ja zatem pytam: czy ja i mój mąż nie jesteśmy rodziną? Niepełną, bo nie mamy dziecka, ale chcemy je mieć, tylko nam nikt nie chce pomóc.

Byłabym niesprawiedliwa, gdybym powiedziała, że z programu 500+ korzysta tylko margines społeczny, są oczywiście wzorowe rodziny, w których pracuje jeden lub dwoje małżonków, a 500+ to dla nich dodatek, a nie główne źródło dochodu, ale za moje pieniądze, z moich podatków, utrzymywane są rodziny nieporadne życiowo, które żyją z pomocy państwa, takie, którym nie chce się iść do pracy i zarobić „bo państwo da”. Oni otwierają oczy rano i mają wolne, a ja idę do pracy, zarabiam, oddaję swoje podatki i w zamian nic nie dostaję. Nigdy nie skorzystam ze swoich pieniędzy, które trafiają do ZUS-u. Razem z mężem przez lata pracy już dawno odłożyliśmy w ZUS-ie na in vitro dla siebie. Dlaczego nie możemy z nich skorzystać?

Czujesz się gorsza, bo jesteś niepłodna?

Czuję się dyskryminowana. A wynika to z tego, że tylko takie polskie rodziny, które mają dzieci, mogą liczyć na pomoc rządu. Inni niech radzą sobie sami, a jak – to już nieważne. Bardziej niż realne życie, naszych polityków interesuje kwestia naszych sumień. Zamiast nad jakością życia i pomocą, by było prostsze, czuwają nas naszą moralnością.

Czy takie listy jak twój mają sens? Myślisz, że mogą coś zmienić w tej kwestii. Poruszyć – nomen omen – sumienia i moralność rządzących?

Niestety, ale uważam, że nie. Myślę, że dopóki PiS będzie rządził, ludzie, którzy skorzystali lub skorzystają z in vitro, będą przez nich napiętnowani i zdani tylko na siebie. Może następne wybory przegrają i in vitro znów będzie refundowane, ale dla wielu polskich par będzie już za późno.

„(…) Na Boga, na którego tak się powołujecie, macie własne sumienia i jak one pozwalają wam żyć z myślą, że dla kasy i stołka w Sejmie krzywdzicie tyle tysięcy polskich par? Zadajecie cierpienie tylu ludziom, przyczyniacie się, że nasze życie jest bez sensu! Może chociaż część z was zmieni ?!  BŁAGAMY – nie usuwajcie in vitro z Polski, zostawcie nam tę furtkę do szczęścia! Krzyczysz z rozpaczy…

Tak, krzyczę z rozpaczy. Dziś jestem po pierwszej procedurze in vitro, na którą wzięłam 10 tys. pożyczki, wyhodowałam 10 pęcherzyków, ale przez zrosty na jajniku lekarz pobrał tylko 8 – w których było 6 komórek jajowych, a 4 nadawały się do zapłodnienia. Zapłodniły się jednak trzy, a z tego do dnia transferu przetrwały dwa zarodki – jeden w stadium moruli, a drugi zarodek kompaktujący, który ostatecznie nie przeżył i nie można było go zamrozić. Ten zaś, który dostałam, nie przetrwał we mnie. Nie mam już ani pieniędzy, ani psychicznego zdrowia. Siedzę i płaczę, bo nie mam więcej funduszy na kolejne in vitro, choć moja rodzina próbuje coś dla nas nazbierać, by pomóc. Jestem na antydepresantach i silnych lekach uspokajających, żebym mogła iść do pracy i zarabiać na bieżące życie. Ale co to kogo obchodzi?

Tak, krzyczę! I płaczę! I tak samo krzyczą i płaczą inne niepłodne pary, dla których in vitro to nie jest fanaberia i dziecko do dekoracji. Mam nadzieję, że po głębszych przemyśleniach posłowie PiS, chociaż ich część, zmieni zdanie i wówczas nie będą mieć sejmowej większości. Uważam jednak, że warto walczyć o swoje i prowadzić wszelkie akcje mające na celu nagłośnić nasz problem (jak np. marsz pustych wózków z 9 czerwca.). O nas nie może być cicho! Musimy o siebie walczyć i o swoje szczęście, bo jak nie my, to kto o nas zawalczy?


 

Zachęcamy do wzięcia udziału w akcji Stowarzyszenia Nasz Bocian: Pocztówki Nadziei. Wyślijcie swoją Pocztówkę Nadziei do polityków i pokażcie niepłodnym Polakom, że nie są sami. TUTAJ przeczytacie kolejny list, który napisała jedna z działaczek Stowarzyszenia Nasz Bocian.

 


Autorka książki (jako Laura Lis) "Moje in vitro. Historia prawdziwa", w której pisze, że cuda się zdarzają i nigdy nie należy tracić nadziei.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *