Długo nie rozumiałam, czym dla mojej siostry jest brak dziecka, czym dla niej jest niepłodność. Byłam zła, że widzi tylko czubek własnego nosa, że obarcza swoim smutkiem tych, którzy chcą się chwalić swoim szczęściem. Byłam ślepa i głucha. Prawie ją straciłam. I tak bardzo mi wstyd… – pisze w liście do redakcji Anna*.
Dwa lata – taka jest między nami różnica wieku. Jestem najstarsza, Olga* jest środkowym dzieckiem i jak kiedyś mi powiedziała: to najgorsze miejsce wśród rodzeństwa. Mamy jeszcze brata, sporo młodszego – ale on jest totalnym indywidualistą, z którym choć mamy dobry kontakt, to jednak nie tak bliski i raczej średnio się sobą przejmujemy – choć oczywiście nie w dosłownym znaczeniu. Dorastaliśmy w dobrym domu, w którym rodzina zawsze była jedną z najważniejszych wartości. Mama, gdyby nie operacja, którą musiała przejść po urodzeniu najmłodszego dziecka, a która uniemożliwiła jej kolejne ciąże, z pewnością zdecydowałaby się jeszcze na dwójkę, a może i trójkę.
Wiele razy opowiadała nam, że jej marzeniem było mieć duży, hałaśliwy dom, po którym biegałaby banda rozbrykanych maluchów. Z ojcem zastanawiali się zresztą, czy nie stworzyć rodziny zastępczej dla kilkorga dzieci z domu dziecka albo czy przechodząc na wcześniejsze emerytury, nie stworzyć takiego domu. Nie dane jej było – z wielu powodów, ale mama potrafiła zawsze dziękować za to, ile ma – uczyła nas zresztą tej wdzięczności, tłumacząc, że nie wszystkim dane jest po równo – tym bardziej należy doceniać to, co się ma. Mówiła też, że brak czegoś – choćby niespełnionych ludzkich marzeń, też może być błogosławieństwem, choć trudno się z tym na pewnym etapie życia pogodzić. To była bardzo mądra kobieta i brak jej bardzo – umarła nagle, zostawiając nas – już dorosłych – w emocjonalnym chaosie.
Bo jej wszystko przychodziło łatwiej
Olga zawsze była cichym dzieckiem, ale bardzo radosnym – i mam wrażenie, że ma w sobie najwięcej z mamy. Pokorna, ale nie wycofana. Otwarta na ludzi, życzliwa, lubiana przez wszystkich. W szkole bez zarzutów. Uporządkowana, zaplanowana, zawsze na miejscu. Ja – choleryczka, po ojcu, szybko wybuchałam i manifestowałam teatralnie swoje emocje – a w większości przypadków były to złość i niezadowolenie z czegoś. Wszystko zostawiałam na ostatnią chwilę. „Zdolny leń…” – mówili wszyscy, wprawiając mnie w jeszcze większą złość.
Choć z Olgą miałyśmy całkiem dobre kontakty, zwłaszcza jak wyszłyśmy z cielęcego wieku i zaczęłyśmy poważniej traktować życie – miałam swego czasu w sobie sporo złości na ten jej porządny świat. Na jej idealistyczne plany, które jeden po drugim się spełniały. Nie mogłam powiedzieć, że mnie nic nie wychodzi – nie. Ale miałam wrażenie, że jej wszystko przychodzi łatwiej – może dlatego, że potrafiła czekać, a ja chciałam wszystko mieć na już. „Jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy…” – mówiła wiele razy i konsekwentnie, choć czasem powoli, dochodziła do swoich małych-wielkich sukcesów.
Skończyła znakomite studia, których jej zazdrościłam, dostała przyzwoitą pracę, w której równie powoli pięła się w górę, w końcu awansując do znaczącego stanowiska, dorabiając się pensji, która dawała jej poczucie finansowej niezależności. Nigdy nie wzięła kredytu, pożyczki, niczego na raty. Wolała mieć mniej i skromniej, ale za własne. Długo była sama – nie dlatego, że nie była atrakcyjną kobietą, wręcz przeciwnie – miała powodzenie już od liceum. Szczupła, wysoka, słowiańska szlachetna uroda, długie blond włosy. Nie spieszyła się w tych sprawach – choć nie stroniła od wyjść, imprez. Potrafiła – co mnie dziwiło – nawet flirtować. Rodzice nigdy nie naciskali na szybkie zamążpójście – „nikt nie przeżyje za was życia, nikt nie ułoży tak, byście były szczęśliwe…” – mówili. Byli zgodnym, kochającym się małżeństwem – takim, o którym myśli się dla siebie.
Tak blisko, tak daleko
Ja wyszłam za mąż pierwsza – nie planowałam tego, podobnie jak pierwszego dziecka. Wpadka – taka prawda. Nie było tego w planach tak szybko – chciałam pożyć trochę bez dzieci, mimo małżeństwa. Szymon, mój mąż, zakochał się w Helence, gdy tylko zobaczył ją jeszcze jako fasolkę widoczną na USG. Ja musiałam nieco dłużej dojrzewać do nowej rzeczywistości, choć – owszem – bycie mamą miałam w planach. Gdy się urodziła, doświadczyłam głębokiej depresji poporodowej – myślałam, że się nie podniosę. Olga była przy mnie, zajmowała się też Helą – była jej matką chrzestną. Miała już narzeczonego – planowali ślub, cieszyła się i mówiła, że następnym krokiem będzie właśnie „córeczka” – choć już wtedy miała podejrzenia, że to wcale nie musi być takie proste.
Nie wiedziałam wtedy, że z Marcinem, podjęli decyzję, że nie będą się zabezpieczać i wcale nie będzie im przeszkadzało – a nawet będą się cieszyć – gdy ciąża pojawi się przed ślubem. Tak naprawdę wielu rzeczy nie wiedziałam o niej. Mówiłam wtedy, żeby nie spieszyła się do tych pieluch, burdelu w domu, wiecznego niewyspania… Śmiała się, choć dziś wiem, że już wtedy oddałaby wiele, by znaleźć się w takiej sytuacji.
Po ponad pół roku wychodzenia z dołka po porodzie – przy wsparciu męża, siostry, ale i psychologa, nareszcie odzyskałam radość z macierzyństwa. Co więcej – wszystko zaczęło kręcić się dla odmiany wokół córki. Dwa lata później urodził się Adaś, a po kolejnym roku – Róża. Kolejne ciąże były zupełnie innym doświadczeniem – radość i powołanie do rodzicielstwa. Miałam idealne warunki – mąż pracujący, dobrze zarabiający, a jednocześnie obecny i kochający. Jak szalona opowiadałam o tym fantastycznym stanie Oldze, która… słuchała i dawała do zrozumienia, że cieszy się moim szczęściem. Sama jednak wciąż nie miała dzieci.
Pospiesz się…
Dużo pracowała – mówiła, że to dla niej ważne. Ja z kolei mówiłam jej, że mogłaby jednak podkręcić tempo tych starań, bo zegar biologiczny tyka, aż w końcu czas minie i na nic zda jej się kariera, jak dom będzie pusty, poza tym przypominałam jej słowa mamy, że bardzo chciała mieć dużo wnuków. „Planujemy, staramy się, wszystko w swoim czasie…” mówiła spokojnie, choć z czasem było w jej głosie coraz więcej smutku, którego nie potrafiłam dostrzec. Nie przyszło mi do głowy, że może mieć problem z płodnością. Po pierwsze – Olga nie ma problemów, po drugie – co to jest ta niepłodność?
Próbowała ze mną rozmawiać o tym – dziś doskonale umiem sobie przypomnieć te sytuacje, ale wtedy – jakbym kompletnie straciła słuch i empatię. Każde spotkanie z nią schodziło na temat dzieci – moich oczywiście i brak jej dzieci. Każde rodzinne spotkanie z okazji świąt, imienin, urodzin – musiało być dla niej koszmarem, który jej wszyscy fundowaliśmy.
Któregoś razu powiedziała mi wprost: Nie lubię tych rozmów o dzieciach!, a ja się oburzyłam i zrobiłam jej wykład o tym, że szczęściem trzeba się dzielić, a dzieci są dla mnie wielkim szczęściem. To, że ona ich nie ma z niewidomego dla mnie powodu – to nie moja wina i że może skoro tak bardzo chce je mieć, to powinna na przykład pomyśleć o zmianie faceta.
Nie przepadałam za jej mężem. Marcin w zasadzie miał wszystko, co powinien mieć facet, Olga była z nim szczęśliwa – podobno – a mimo to, gdy widywaliśmy się wszyscy razem, sprawiali wrażenie nieobecnych – jakby na siłę tu przyciągniętych.
Niepłodność (wszystko) zmienia
Widziałam, jak moja siostra się zmienia. Z pogodnej, otwartej i życzliwej dziewczyny stawała się zamknięta, drażliwa, momentami niesympatyczna. Helenka ją uwielbiała, ale Olga coraz mniej angażowała się w relację z nią.
Zdarzało się, że znikała w łazience, a po wyjściu miała rozmazany makijaż, bo płakała. Z jednej strony czułam, że być może to z powodu braku dziecka, z drugiej – byłam na nią zła, że „obnosi” się z tym swoim smutkiem i że nie zamierzam obchodzić się z nią jak ze zgniłym jajkiem, nie pozwolę też, by psuła wszystkim nastrój tylko dlatego, że ma jakiś problem. Nigdy nie usiadłam z nią i nie porozmawiałam o tym. Nie zapytałam, w czym jest problem. A powinnam…
W tamtym roku spędziliśmy pierwsze święta oddzielnie. Nie przyjechała do nas – mówiąc, że nie da rady uczestniczyć w życiu pełnej i szczęśliwej rodziny. Wykrzyczała to wszystko, jakby była to moja wina.
Pamiętam doskonale tamtą rozmowę – po raz pierwszy powiedziała, że nie może mieć dzieci, ale ja mam to w dupie. I że ona ma dość udawania, że wszystko w jej życiu układa się tak, jak sobie zapanuje. Ma dość sprawiania wrażenia szczęśliwej z powodu szczęścia innych. Nie chce się uśmiechać, kiedy nie ma na to ochoty. Nie chce się tłumaczyć i odpowiadać na pytania, kiedy to dziecko w końcu się pojawi. Nie znosi widoku swojego męża bawiącego się z moimi dziećmi…. Rzuciła słuchawką, a potem nie odbierała telefonu.
Było mi jej żal, a jednocześnie to, co było bardziej dominujące, to złość i gniew na nią. Napisałam jej smsa, by nie obarczała mnie swoimi problemami. Odpisała, że nie będzie, ale żebym nie chwaliła się jej swoim szczęściem. Coś pękło. Poczułam, że tracę siostrę, z drugiej strony – wstyd mi – poczułam, że w końcu coś jej się w życiu nie udaje, a co dawało mi jakieś nienormalne poczucie wyższości. Nie potrafiłam zrozumieć, co czuje – nawet nie starałam się. Wydawało mi się po prostu, że zwariowała, że przesadza, że powinna pójść do psychologa. Z tym ostatnim oczywiście miałam rację, ale nie powiedziałam jej tego – też żałuję.
Prawie straciłam siostrę
Przez niemal rok nie odzywałyśmy się do siebie. Czułam się urażona – zbyt dumna, żeby do niej zadzwonić, mimo że mój mąż bardzo mnie namawiał, by porozmawiać z nią. Że on już dawno zauważył, że oni mają problem z niepłodnością i że to potwornie boli i zmienia ludzi. I że Olga na pewno potrzebuje mnie – ale bez dzieci, bez świąt, bez okazji.
Byłam zaskoczona, że Szymon ma w sobie tyle empatii w tej sprawie. Na pytanie, skąd to wszystko wie, opowiedział, że jego dobry kolega z pracy stara się z żoną o dziecko już piąty rok – potrafi jednak o tym mówić, choćby prosząc o kilka dni wolnego na badania.
Dzięki mężowi i temu, co mi powiedział, zaczęłam szukać w internecie informacji o tej niepłodności. Oczy mi się otworzyły – i nie chodzi o to, że po raz pierwszy w życiu przeczytałam np. o in vitro czy o tym, że ludzie mogą mieć problem z poczęciem. W historiach ludzi, którzy zmagali się z tym problemem, bez problemu zobaczyłam historię swojej siostry.
Olga nie była inna – nie była nienormalna, nie zmieniła się bez powodu. W jakimś sensie, zachowując do mnie i mojej rodziny dystans, odsunąwszy się od nas, próbowała chronić siebie. Im więcej o tym czytałam, tym większy miałam wstyd. Bo zobaczyłam też i swoją postawę – na problemy siostry patrzyłam przez pryzmat tylko i wyłącznie mojej historii życiowej, mojego szczęścia.
A gdybym to ja nie miała dzieci…
Któregoś wieczoru siadłam w pokoju moich dzieci, gdy te już spały. Patrzyłam na nie i zastanawiałam się, co bym zrobiła, gdyby ich nie było. Próbowałam sobie wyobrazić – z trudem – tę panującą przez cały czas ciszę i pustkę w domu. Ten smutek, który wypełniałby przestrzeń. To, co czuła Olga, która wracała po wizycie u nas, do swojego mieszkania?
Co bym odpowiadała, gdyby przez cztery lata ktoś zadawał mi pytania, kiedy pojawi się w końcu dziecko? Co bym czuła, patrząc na cudze szczęście? Czy bez dzieci czułabym się kobietą? Co czułby mój mąż, gdybym nie dała mu ukochanych dzieci? Czy potrafilibyśmy być razem, kochać się, żyć? I… nie da się tego wyobrazić… Nie chcę sobie tego wyobrażać!
Przepłakałam pół nocy – ze wstydu za swoje egoistyczne zachowanie, ze strachu, że ktoś może kiedyś postanowi mi odebrać moje dzieci. Poczułam też wielką wdzięczność za to, co mam, ale i nieodpartą potrzebę przytulenia mojej siostry. Nie ze współczuciem, nie z litością, ale z miłością – z kobiecą mocą. Absurdalne uczucie – przytulić i zarazić ją płodnością. Podzielić się szczęściem, ale nie tak, jak robiłam to do tej pory. Nie myśląc o sobie, ale o niej… Chciałam wszystko naprawić.
To jeszcze nie koniec!
Zadzwoniłam do niej następnego dnia. Nie odebrała. Ani za pierwszym, ani za drugim, ani za trzecim razem. Zadzwoniłam do Marcina. Powiedział, że Olga jest w szpitalu. Prosił, by nie jechać do niej. Nie mogłam się na to zgodzić. Co się stało?! To musisz mi powiedzieć, jestem jej siostrą… – prosiłam go. Olga poroniła… – powiedział, a ja zamarłam. Łzy w jednej sekundzie zdławiły głos. Serce zabolało – tak fizycznie, jakbym sama straciła jedno z moich dzieci. Za co ją to spotyka?! – krzyczałam sama do siebie. Objechałam wszystkie szpitale w mieście – w trzecim ją znalazłam. Nie pytałam, czy mogę wejść. Podeszłam do łóżka, gdzie leżał cień kobiety… Nieruchoma twarz, oczy wbite w jeden punkt, łzy płynęły jej ciurkiem. Położyłam się obok i tak mocno przytuliłam. Tak jak kiedyś przytulała nas mama. Nie odepchnęła mnie. Milczałyśmy, nie musiałyśmy nic mówić… Potem wyszeptałam jej do ucha: przepraszam, wybacz mi.
***
Od tamtego czasu minęły kolejne cztery lata! Olga wciąż nie ma dzieci. Cierpi, ale potrafi mi już o tym mówić. A ja potrafię już tego słuchać. Wiem, w czym rzecz – nie wszystko jeszcze stracone. Przegadałyśmy wszystko, co było – wybaczyłyśmy sobie to, co zdarzyło się ostatnio, ale także to, co siedziało w nas jeszcze od czasu dzieciństwa. Byłam u psychologa – Olga również. Staram się być przy niej, na tyle, na ile tego potrzebuje. Wiem już, że czasem nie trzeba mówić nic, by dać wsparcie. Modlę się, by w jej życiu nastała w końcu wiosna, by obudziła w sobie życie – dosłownie i w przenośni. Nie pomogło na razie nic – in vitro, do którego się dołożyliśmy z mężem, nie powiodło się. Nie żałuję tych pieniędzy, nie podważam decyzji. Za miesiąc Olga podejdzie do kolejnej procedury – a może w międzyczasie stanie się cud? Tak bardzo bym tego chciała…
*imiona na prośbę autorki zostały zmienione, pozostają do wiadomości redakcji
POLECAMY TAKŻE:
8 lat starań, 5 inseminacji, 2 straty, in vitro i… Bruno. “Żałuję tylko jednego”
Dodaj komentarz