Rzeczywistość nie była dla niej łaskawa. Problemy z ciążą, śmierć matki, lekarze, którzy rozkładali ręce. Nadzieja, a za chwilę załamanie. Z silnej i pewnej siebie kobiety stała się przestraszoną dziewczynką, która rozpaczliwie szukała pomocy. Katarzyna Kusik nie wstydzi się mówić o swojej walce o dziecko i nie prosi o ukrycie nazwiska. Jestem szczęśliwa i dumna, że dzięki in vitro mam syna. Oraz że walczyłam, choć nie było lekko… Żałuję tylko jednego – że mama tego nie dożyła.
Od zawsze chciałaś być mamą?
Chyba tak, bo mój instynkt macierzyński pojawił się w sumie dość wcześnie – około 16. roku życia. Myślę, że narodziny kuzynki dwa lata wcześniej były tą iskrą, która wszystko zaczęła. Rok później poważnie zachorowała moja mama – niestety rak piersi. Przeżyłam to, bo zawsze byłyśmy bardzo blisko. Dużo rozmawiałyśmy i pamiętam, jak kiedyś powiedziała mi, że marzy o wnukach. Wtedy zaczęłam myśleć bardziej poważnie o macierzyństwie – jakbym podświadomie chciała zdążyć przed czymś nieuchronnym. Ale nie byłam głupiutką nastolatką, która wskoczy do łóżka pierwszemu lepszemu. Żyłam jednak nadzieją, że mam czas, by moja mama mogła bawić swoje wnuki.
Miałaś plan na życie?
Dla mnie zawsze było jasne, że w którymś momencie poznam tego jedynego i idealnego mężczyznę, weźmiemy ślub, a po niecałym roku będziemy rodzicami i szczęśliwą rodziną z psem. No, ostatecznie z dwójką dzieci (śmiech). Wyobrażałam sobie wakacje nad polskim morzem, niedzielne spacery, wygłupy na dywanie całą rodziną… Może to taki polski stereotyp, ale tak mi się podobało – nie wstydzę się tego. Nie marzyłam o jakiejś wielkiej karierze zawodowej – wystarczyłaby normalna praca, która nie pochłonie mnie do reszty. Taki właśnie obraz chciałam zrealizować.
Długo czekałaś na tego jedynego?
Męża poznałam w czerwcu 2008 r. – dwa miesiące przed śmiercią mamy. I pamiętam to bardzo dobrze, bo o ile zawsze byłam odważna w relacjach z innymi ludźmi, o tyle na pierwszym spotkaniu z nim czułam się jak nie ja. Pocałunek w policzek na pożegnanie rozbił mi cały dzień do tego stopnia, że nie mogłam się skupić w pracy. No strzała Amora trafiła w dziesiątkę (śmiech). Wiedziałam, że właśnie TEN będzie już mój: mój mąż i ojciec moich dzieci.
Kiedy zaczęliście się o nie starać?
Męża poznałam, gdy miałam 22 lata. Po kilku tygodniach, to był sierpień, już byliśmy razem oficjalnie, w listopadzie zaręczyliśmy się, a w grudniu zaczęliśmy starania. W marcu wzięliśmy ślub. Szybko – wiem. I powiem, że bardzo denerwują mnie te częste opinie, że problem z poczęciem mają ci, którzy odkładają decyzję na później.
I po jakim czasie tych starań zorientowałaś się, że coś jest nie tak?
Dość szybko zapaliła mi się czerwona lampka w głowie, bo kilka miesięcy po ślubie moja niecierpliwość wygrała ze spokojem. Wysłałam nawet męża na badania nasienia. Niestety, już wtedy wynik nie był pozytywny, bo poniżej norm WHO, ale jednak plemniki były, więc starania nadal trwały bez pomocy wyspecjalizowanej w kierunku niepłodności kliniki. I tak było przez 5,5 roku.
Wiedziałaś wtedy, że istnieje taka choroba jak niepłodność i nie jest to mały problem, bo co piąta para w Polsce nie może mieć dziecka?
9 lat temu nie był to temat tak głośno poruszany. Byłam prawie zielona w tym zakresie, choć niepłodność była obecna w mojej rodzinie.
Kto jej doświadczył?
Moja mama, która opowiedziała mi kiedyś, że o mojego brata, swoje pierwsze dziecko, starali się z ojcem 3 lata. Podobno ze mną poszło im już łatwiej. Niestety, ale nie zdążyłam dowiedzieć się szczegółów na temat tej walki rodziców z niepłodnością.
Próbowałaś szukać przyczyn braku ciąży na własną rękę?
Diagnozę postawiłam sobie w zasadzie sama na podstawie „wujka Google’a”. Do ginekologa poszłam, żeby to potwierdzić. Prawdę mówiąc, nie wiem, dlaczego żaden ginekolog tego nie zauważył wcześniej, a kilku ich było. Przez tych ponad pięć lat chodziłam przecież do różnych ginekologów, co więcej – po ponad dwóch latach starań nadal słyszałam, że jestem młoda i mam czas na dziecko. Dziś mam do nich ogromny żal, bo wszystko mogłoby wyglądać inaczej. Lekarz, który potwierdził w końcu moje przypuszczenia to zwykły ginekolog przyjmujący na NFZ. Nie zlecił jednak żadnych badań, a polecił znalezienie szpitala z przychodnią leczenia niepłodności małżeńskiej, co oczywiście zrobiłam. Ale i tam nie zlecono nam nic oprócz badań podstawowych hormonów i kolejnego badania nasienia, a w końcu odesłano do Invimedu. Dziś wiem, że w szpitalu mogli wykonać choćby inseminację.
Dowiedziałaś się w końcu, co było przyczyną tej waszej niepłodności?
O mężu już wiedzieliśmy, że ma problem z nasieniem, chociaż wyniki zaczynały się poprawiać. U siebie podejrzewałam PCO, co też potwierdziło się. Później doszła do tego hiperprolaktynemia czynnościowa.
Wiedziałaś, co to jest PCO? Jakie miałaś objawy i jakie leczenie zalecił Ci lekarz?
Szukając przyczyn braku ciąży, wiele razy natykałam się na to schorzenie. A moje objawy były bardzo typowe: długie cykle, zarost, nadwaga. Lekarz, który potwierdził moje podejrzenia, początkowo nie chciał robić nic, ale kiedy wróciłam do niego po tej nieudanej przygodzie z „kliniką leczenia niepłodności małżeńskiej”, podjął działanie i kazał brać od 16 dnia cyklu lek. Nie mam cenzuralnych słów na skomentowanie jego „pomocy”.
A czy lekarz powiedział wprost, że PCO to poważny problem z zajściem w ciążę i trzeba specjalistycznego leczenia?
Lekarz na NFZ, o którym mówiłam, nie widział wielkiego problemu z zajściem w ciążę przy PCO. Niestety, ani z niego specjalista, ani dobry człowiek. Po prawie roku takiego „leczenia” stwierdził, że już jest ok i że jakbym chciała przypadkiem zajść w ciążę, to się coś wymyśli. Byłam w takim szoku po tych słowach, że jeszcze w tym samym tygodniu umówiłam nas do porządnej kliniki.
Przestraszyłaś się, że możesz nie być mamą?
Tak – bałam się tego, zwłaszcza po takim czasie nieefektywnego „leczenia”. Bardzo dużo płakałam wtedy. Byłam zła – na siebie, na wszystko. Klasyczne pytanie: dlaczego akurat ja?! Coś, co miało być normalnością, mogło nigdy się nie wydarzyć. Byłam załamana. I prawdę mówiąc, już pierwsze wyniki męża podcięły mi skrzydła. Wiedziałam, że łatwo nie będzie, ale miałam nadzieję, że jednak kiedyś przytulę moje dziecko.
No właśnie – mąż. Jak on zareagował na tę sytuację? Były problemy, żeby namówić go na badanie nasienia?
Mąż chyba najbardziej z nas nie wierzył, że niepłodność mogła przyczepić się akurat do nas, ale też nie było problemu, by podjął działanie i np. poszedł na badanie nasienia. Więcej – nawet na USG jąder poszedł, chociaż widziałam, że musiał się przełamać.
A jak zareagował na wynik badania nasienia? Dla wielu mężczyzn słabe plemniki to mocny policzek…
Po pierwszym wyniku sprawiał wrażenie kompletnie nieświadomego, co to wszystko znaczy. Dopiero po mojej reakcji zaczął przeszukiwać internet. Jest facetem, który naprawdę bardzo rzadko pokazuje emocje i uczucia. Wtedy miałam wrażenie, że w ogóle nie przejął się tym, co mnie złościło, ale w rzeczywistości było zupełnie inaczej. Kiedy kolejne badania wskazywały na poprawę, widziałam, że się naprawdę cieszył.
Odczułaś, że niepłodność zaczyna wpływać na Wasze relacje?
Niepłodność to ogromne wyzwanie dla związku. Było wiele kłótni i wiele razy prawie się rozstawaliśmy. Jak ja to mówię: „prawie-rozwodów” było sporo. Jednak coś nas cały czas trzymało. Prawdę mówiąc, czuję, że straciliśmy te lata, bo była tylko praca i starania – nic więcej się nie liczyło.
Rozmawialiście o tym, co czujecie?
Próbowaliśmy o tym rozmawiać, jednak różnie z tym było. W mojej głowie przez bardzo długi czas było tylko jedno: ciąża. I wszystko podporządkowywałam pod starania. Każdy kolejny cykl zaczynał się płaczem. Ja płakałam, a mąż cały czas powtarzał „uda się, zobaczysz”. Miałam nawet pewien moment, że myślałam o adopcji. Jednak ówczesne warunki mieszkaniowe przekreślały to kompletnie. Z drugiej strony – był też czas, że naprawdę chciałam cieszyć się seksem, a nie myśleć o tym, że ma on być życiodajny. Paradoksalnie jednak, po takim czasie starań, to mąż bardziej chciał czekać na dni płodne. Mam wrażenie, że kompletnie się nie zgraliśmy jeśli chodzi o zapał do starań o ciążę, ale i odpuszczenie sobie na chwilę.
Zdecydowaliście się w końcu na inseminacje. Ile ich było i czy wszystkie były nieudane?
Było ich pięć. Nie wszystkie były jednak nieudane. Pierwsza pokazała pozytywny wynik bHCG i nie wiem, czy bardziej my, czy lekarz – byliśmy w szoku.
Do pierwszej podchodziłaś zapewne z wielką nadzieją i wiarą, że w końcu się uda. A do piątej?
Przy pierwszej rzeczywiście było ogromne podekscytowanie. Czułam, że to ogromna szansa dla nas. Gdzieś w środku wierzyłam, że to właśnie nasz czas. Zaufałam lekarzowi. Nie szukałam niczego w internecie na ten temat, nie czytałam, nie mąciłam sobie w głowie informacjami z forów. Do drugiej, po prawie roku, też podeszłam z pozytywnymi myślami, bo skoro pierwsza okazała się częściowo pozytywna, to dlaczego druga miałaby się nie udać. Tym bardziej że schudłam 20 kilogramów, a dzięki mierzeniu temperatury dowiedziałam się o możliwym problemie z niewydolnością ciałka żółtego. Negatywny wynik przyjęłam spokojnie. Ale kolejne negatywne wyniki były już opłakiwane i opijane. Po trzeciej inseminacji i negatywnej becie wypiłam dwie butelki wina i chciałam zniknąć – miałam dość. Do czwartej namówił mnie mąż, bo może tym razem się uda. Piąta była trochę jak uzależnienie – teraz sama nie wiem, po co była ta piąta, a nawet czwarta.
Za Tobą także dwa poronienia. Jak to zniosłaś?
Pierwsze poronienie wywołało największe załamanie. I choć dla wielu osób „tam nic nie było” – dla mnie to była upragniona ciąża. Bo skoro był pęcherzyk, to musiał być zarodek, ale na USG już go nie widzieliśmy. Pęcherzyk rósł, moja nadzieja i radość razem z nim, i nagle diagnoza: ciąża bezzarodkowa. Poczułam się wtedy tak, jakbym straciła absolutnie wszystko, co miałam. Zamknęłam się w domu, unikałam wszystkich – nawet rodziny. Dodatkowo straciłam wtedy nie tylko ciążę, ale też pracę. Ostatecznie sama poszłam do psychiatry i psychologa – i to mi na pewno pomogło.
Ale potem było drugie poronienie.
Tak. To pierwsze było w 2014 roku, drugie w 2016 roku. I za drugim razem byłam bardziej doinformowana, co wcale nie zmniejszało bólu, rozgoryczenia, żalu. Wiedziałam jednak o swoich prawach, a ponieważ był to już 15. tydzień ciąży, czułam, że muszę zawalczyć o szacunek dla synka, o rejestrację w Urzędzie Stanu Cywilnego i pochówek. To pozwoliło mi trochę łatwiej pogodzić się z jego odejściem. I znów skorzystałam z pomocy psychiatry i psychologa. Tym razem wizyt było więcej, a po każdej wracałam do domu w lepszym nastroju.
Dlaczego od razu nie podeszliście do in vitro? Bałaś się?
Nie, nie bałam się. Nie mieliśmy takich funduszy, ale też liczyliśmy, że nie będzie nam potrzebne.
Nie mieliście możliwości skorzystania z refundacji?
Nasze wyniki nie były na tyle złe, by kwalifikowały nas do refundacji, a niestety żaden z ginekologów nie raczył wpisać w kartę, po co tak naprawdę przychodziłam do nich przez tyle lat, więc nie było także, jak udowodnić tego czasu starań. Kiedy już mieliśmy udokumentowany rok, nie było miejsc w ministerialnym programie, a później Minister Zdrowia z nowego rządu nie kontynuował programu. Wszystkie badania i całą procedurę opłaciliśmy sami, wydając wszystkie oszczędności.
Ile komórek udało się pobrać?
Pobrano 22 oocyty, 12 dojrzałych komórek. Pomimo ryzyka hiperstymulacji, podjęłam decyzję o transferze dwóch świeżych zarodków. 25 maja mieliśmy pierwszy transfer – następnego dnia Dzień Matki. Pamiętam to wspaniałe uczucie, że w jakimś sensie to w końcu mój dzień, bo przecież zaraz się zacznie we mnie nowe życie. Niestety, nowe życie rozwijało się tylko do 15 tygodnia ciąży. 19 grudnia odbył się kriotransfer jednego z dwóch zamrożonych zarodków. Szczęśliwy transfer. I jestem świadoma ogromnego szczęścia, jakie mnie spotkało, bo nie wiem, co byłoby, gdyby okazał się nieudany. Podziwiam siłę kobiet, które walczą i podchodzą do czwartego, piątego czy siódmego transferu.
Uszczęśliwiło Was in vitro…
Tak. To dzięki niemu mamy syna. Możliwe, że gdyby nie rozwój medycyny, nigdy nie bylibyśmy biologicznymi rodzicami.
Dla wielu par in vitro nie jest do przejścia ze względu na religię, ale jest też wiele par, które mimo swojej wiary podchodzi do ivf. Jesteś wierząca?
Tak, jestem wierząca. Wierzę w Boga, ale nie w księży, którzy coraz częściej wykorzystują swoją pozycję. Myślę, że dla wielu wierzących par in vitro jest nie do przejścia właśnie przez kler, który mija się z prawdą, mówiąc o zapłodnieniu pozaustrojowym.
Niepłodność nie spowodowała, że zwątpiłaś w Boga?
Zwątpienie i żal do Boga najbardziej miałam przy poronieniach. Nie rozumiałam, po co daje mi dziecko, jeśli za chwilę je odbiera. Przy kriotransferze nawet prosiłam go, by nie pozwalał na zagnieżdżenie, jeśli znów musiałabym się żegnać z moim maleństwem.
A miałaś wsparcie w rodzinie albo kogoś, z kim mogłaś otwarcie o tym wszystkim rozmawiać?
Jeszcze przed pierwszą inseminacją zarejestrowałam się na portalu typowo staraniowym. Tam poznałam fantastyczne dziewczyny, z którymi utrzymuję kontakt do dziś. Między innymi tam poznałam przyjaciółkę Edytę i dziś obie cieszymy się zdrowymi dziećmi. Nigdy nie miałam problemu z mówieniem o mojej niepłodności, ale rzeczywiście mówienie a rozmowa to coś innego. Porozmawiać o swoich emocjach mogłam w zasadzie tylko z kilkoma koleżankami z tego portalu.
Myślisz, że niepłodność Cię zmieniła? 8 lat starań to szmat czasu…
Bardzo mnie zmieniła. Kiedyś czułam się silna. Samowystarczalna, odważna, twarda, pewna siebie…Ten czas ośmiu lat wszystko zmienił. Stałam się płaczliwa, drażliwa, wiecznie wystraszona tym, co przyniesie kolejny dzień, kolejny cykl. Czułam, że z silnej kobiety staję się znów małą dziewczynką, która chciałaby być prowadzona za rękę. Wiele razy czułam się opuszczona. Sama wśród innych szczęśliwych kobiet, które mają wszystko, czego pragnęły.
Potrafiłaś sobie radzić z widokiem kobiet w ciąży?
Widok ciężarnych czy dzieci był bardzo bolesny zwłaszcza po poronieniach. Nie czułam się na siłach, by jechać nawet na roczek chrześniaka mojego męża. Niestety, nie spotkałam się wtedy ze zrozumieniem. I tak sobie dziś myślę, że w gruncie rzeczy, ja naprawdę nigdy nie chciałam się zamykać w swoim staraniowym świecie – chciałam spotykać się ze znajomymi. Być może mój błąd polegał na tym, że mówiłam o moich problemach, ale nie wszyscy wiedzieli, jak sobie z nim poradzić, co odpowiedzieć. Czy mogą „olać” problem i zwyczajnie wyciągnąć mnie z domu, pogadać o przysłowiowej pogodzie czy pośmiać się z byle czego. A ja tego trochę chciałam. I dzięki Bogu za Magdę, koleżankę z pracy, która jako jedyna była normalna pod tym względem.
Co najbardziej drażniło Cię ze strony ludzi?
Tak zwane złote rady – jak robić dziecko, by je zrobić. Wszyscy w tym temacie są – jak się okazuje – ekspertami. Frustrowały mnie również oklepane pocieszania – takie „nie martw się, będzie dobrze” tylko po to, by coś powiedzieć. O powielaniu głupot na temat in vitro już nawet nie wspomnę.
Miałaś za sobą już dwa pozytywne testy ciążowe – jak przyjęłaś ten trzeci wynik? Radość była ostrożniejsza?
Wynik był dla mnie szokiem, bo nie miałam żadnych objawów. Byłam wręcz pewna, że tym razem nie będzie pozytywu. Pierwszy wynik krwi mimo wszystko przyjęłam z radością, ale tym razem inaczej niż zwykle sprawdziłam przyrost bety, bo tylko raz po 48 godzinach. Był piękny przyrost. Napisałam od razu mail do lekarza prowadzącego z kliniki i umówiłam się do ginekologa, który prowadził wcześniejszą ciążę. Wiedziałam jednak, że nie mam stuprocentowego wpływu na to, co się stanie, oczywiście poza tym, by dbać o siebie i to nowe życie. Ale zdążyłam się już nauczyć, że natura działa sama.
A jak zareagował mąż?
Mąż bał się bardziej, nie cieszył się. Nie chciał nikomu mówić o ciąży. Zresztą na badanie poszłam w tajemnicy przed nim. Tym razem nie był świadomy, że czekamy na coś ważnego. Ja sama wiedziałam, że nie mam co kombinować z bucikami-niespodziankami, bo już wcześniej mi powiedział, żebym się nie gniewała, ale on się nie będzie cieszył, dopóki się dziecko nie urodzi całe i zdrowe. I rzeczywiście – tym razem powiedział tylko „to dobrze”. Było mi przykro, ale rozumiałam.
Kiedy poczuliście prawdziwą radość?
7 sierpnia – kiedy wyszliśmy z synkiem po 3 tygodniach po porodzie do domu. Bo nawet sam poród nie uspokoił strachu – Bruno urodził się w 32. tygodniu ciąży. Zresztą cała ciąża była z niespodziankami. 9. tydzień – krwotok, 12. tydzień – badania prenatalne i podejrzenie wady serca, 20. tydzień – szyjka zaczęła się skracać, więc był szpital i założenie szwu. 10 tygodni później leżałam już w szpitalu z sączącymi się wodami płodowymi.
Wasz synek ma już 8 miesięcy – macierzyństwo Ci służy?
Macierzyństwo jest ciężkie, bo prawdziwe życie to nie film, serial czy piękny obraz pokazywany w reklamach. Wiele razy byłam totalnie wyczerpana, głodna i z brudnymi włosami (śmiech). Miałam gorsze chwile – jak każda matka, bez względu na to, czy ma dziecko poczęte naturalnie, czy dzięki in vitro. Ale synek jest dla mnie wszystkim i dla niego też zrobię wszystko.
Za Wami pierwsze wspólne Boże Narodzenie, a przed Wami pierwsza wspólna Wielkanoc. Czujesz, że nareszcie spędzasz je rodzinnie? Czujesz się spełniona?
Święta to rzeczywiście taki specjalny czas, który zawsze kojarzy się z rodziną. I tak samo jak czułam w każde święta, że czegoś mi brakuje, tak teraz w końcu jest tak, jak powinno być.
Co pozytywnego dał Ci ten czas ośmiu lat – czujesz się silniejsza? Wspomnienia po niepłodności zostają?
Mówi się, że nie wiesz, ile jesteś w stanie znieść, póki tego nie przeżyjesz. I to prawda. 9 lat temu pewnie powiedziałabym, że wolę nie zaczynać starań, niż przechodzić to wszystko. Teraz nie żałuję. Cieszę się i jestem dumna, że walczyłam o nasze rodzicielstwo. Nie wstydzę się tego. Jestem szczęśliwa.
Rozmawiała: Agata Daniluk
POLECAMY TAKŻE:
“Po 10 latach starań usłyszałam bijące serduszko.” Co pomogło Magdzie?
Dodaj komentarz