poronienie to trauma
wasze listy

Danuta: Za mną nieludzkie doświadczenia, ale nadal wierzę, że będę mamą

(…) Zanosiłam się od płaczu. Firma kurierska zadzwoniła około 21.00, zadając bezosobowo pytanie, czy płód jest zabezpieczony w soli fizjologicznej, czy formalinie – nie potrafiłam odpowiedzieć.

Przez większość życia pracowała z dziećmi, kochając je całym sercem. Od zawsze jednak chciała mieć swoje. Za nią czterdziestka. Wie, czym jest pustka. Brak. Ale ma też wiele nadziei, że wciąż ma szansę zostać mamą. WCIĄŻ… – mimo że życie postanowiło dać jej bolesne doświadczenie. Wyjątkowy list Danuty – dodaje dużo sił.

Trzeba było czasu, żebym w końcu wyrzuciła to z siebie. Nie ze złością, ale z poczuciem, że to musi być już poza mną – mimo że tak naprawdę nigdy nie zniknie ze świadomości, nie może zniknąć, nie da się, by znikło. Ale piszę w końcu o tym także dlatego, że ta moja historia to historia wielu kobiet – także tych, które kulą się z rozpaczy po stracie i od środka zżera je poczucie winy. Ciemność jest straszna, jeśli zapada na wysokości serca. Ale nie jesteś sama. I ja nie jestem sama…

(…)  

O własnym dziecku podjęliśmy decyzję w 2016 roku. Wcześniej zawodowo spędzałam czas z pociechami innych, kochając je bardzo, a jednocześnie marząc o swoim. Za mną pięć operacji i w zasadzie dość kruche zdrowie. Ktoś zapyta, dlaczego tak późno to macierzyństwo? Nie, nie zwlekałam z decyzją ze względów „organizacyjnych”, a zwyczajnie – nie było kogoś, z kim odpowiedzialnie chciałabym zostać mamą.

Gdy wystartowaliśmy ze staraniami, a testy potwierdzały owulację, dokładałam wszelkich starań, by pomóc szczęściu, płodności i okolicznościom. W ciążę zaszłam jednak dopiero w drugiej połowie 2017 roku. Nie dowierzałam, że się udało. I jeszcze ten wyjątkowy czas przed Bożym Narodzeniem. Śnieg, choinka, magia życzeń. Wizyta u ginekologa. Nie sądziłam, że to, co go zaniepokoiło, a co jednocześnie mogło czekać na kolejną wizytę po świętach, będzie początkiem czegoś złego. Przeżyłam cudowne święta – pełnie ciepła, miłości i pokoju. Czułam się bezpiecznie i błogo.

Po świętach wizyta u lekarza. Kolejne USG. I diagnoza: poronienie zatrzymane. Nie chciałam już dalej słyszeć tego, co mówił lekarz. A kierował bezpośrednio na oddział do „czyszczenia”.

„Płód się nie rozwija, serce nie bije”.

To zdanie waliło w głowie i sercu jak młot. Powracało. A może to nie tak? A może jakaś pomyłka?  Przez tydzień nie dochodziło do mnie, że muszę pójść do szpitala. Biłam się z myślami – wszystko we mnie krzyczało. Po kilku dniach stanęłam w murach szpitala – wcześniej, dwa razy się cofając. W końcu zawrócił mnie mój partner, mówiąc, że to niebezpieczne, że dostanę zakażenia. Poszłam.

Przebadano mnie, dokonano dalszej diagnostyki i oględzin. W oczach pielęgniarki, która podłączała mi kroplówkę, widziałam empatię. Przyniosła plik ulotek z informacją, gdzie ewentualnie znajdę psychologiczne i merytoryczne wsparcie po stracie, że jest miejsce, o którym powinnam wiedzieć, poroniłam.pl. Dała mi także oświadczenie, na którym miałam złożyć podpis, że decyduję się na utylizację płodu lub proszę o dalszą diagnostykę przyczyn poronienia, a także ustalenie płci dziecka – to niezbędne, by otrzymać kartę martwego dziecka.

Słuchałam tego w otępieniu. Coś dochodziło do moich uszu, ale niemal żadna informacja nie była kodowana – przelatywała tylko jak sekundowe podmuchy huraganu. Nie do końca rozumiałam, o co im wszystkim chodzi. Wszystko było mi szczerze obojętne.

Do utylizacji…

W rozpaczy zaznaczyłam na oświadczeniu opcję ,,do utylizacji”, bo jeden z lekarzy wprowadził mnie w błąd, mówiąc, że to tylko puste jajo. Podeszła do mnie pielęgniarka, ta sama, która podłączała kroplówkę, i wytłumaczyła, o co chodzi z opcją drugą.

Od razu powiedziano mi, że jeśli się zdecyduję na ustalenie płci własnego dziecka, to muszę sama zadbać o kuriera, przesyłkę i kontaktować się z wybranymi firmami. Z każdą minutą przybywało mi ulotek w ręku – tam znajdę pomoc. O zgrozo!

W szpitalu ani jednego psychologa, który pochyliłby się nad kobietą po stracie lub czekającą na zabieg „łyżeczkowania”. Za ścianą płaczące nowo narodzone dzieci, uśmiechnięte i szczęśliwe matki. A ty, kobieto z pustym jajem, jesteś sama – a jeśli chcesz pomocy, to sobie ją znajdź, zapłać, zorganizuj.

Złość z bezradnością, smutkiem, rozpaczą, szaleństwem i niedowierzaniem to emocjonalny koktajl Mołotowa. Na przemian ryczałam i śmiałam się! Pamiętam, jak powoli zasychało mi w gardle. W końcu zadzwoniłam do jednej z firm z ulotki. W słuchawce usłyszałam suche pytanie: „Płód czy puste jajo i który to szpital?” Bo jeśli puste jajo, to nie mamy o czym rozmawiać.

(…)

W końcu dostałam tabletkę dopochwową. „Może pani krwawić…” – usłyszałam. Na oddział przyjechali moi rodzice, żeby mnie wesprzeć. Mój partner musiał być w pracy. Zaczęłam krwawić, pojawiły się nudności, wymioty. To taki sygnał, że ściana macicy się rozszerza – usłyszałam od siostry oddziałowej. W języku lekarzy płód oznacza ,,absolutorium” – może to łacina? Nie mam pojęcia. Zmieniłam oświadczenie, chciałam znać płeć własnego dziecka.

Po południu przyszły po mnie pielęgniarki. Czułam potworny strach. Widziałam smutne twarze nade mną i panią, która mnie głaskała po nodze. Dostałam narkozę. Nastało chwilowe nic. Obudzono mnie już po wszystkim, poinformowano, że zabezpieczono mój płód.

ZA-BEZ-PIE-CZO-NO MÓJ PŁÓD! MÓJ PŁÓD…

Zanosiłam się od płaczu. Firma kurierska zadzwoniła około 21.00. Zapytali, czy płód jest zabezpieczony w soli fizjologicznej, czy formalinie”. Z trudem przełykałam ślinę. Nie potrafiłam odpowiedzieć. Po prostu nie wiedziałam. I nie, nie było żadnych pytań, czy jestem w stanie odpowiedź świadomie na takie zapytania, czy mój stan psychiczny na to pozwala.

Rano dyżurująca pielęgniarka zmierzyła mi temperaturę. W przypływie przytomności i odpowiedzialności za sytuację, zapytałam o zabezpieczony płód. Oddzwoniłam do firmy kurierskiej i udzieliłam odpowiedzi na wczorajsze pytanie. W słuchawce zaś kolejne polecenia, warunki, dyrektywy – jakbym obracała workiem kartofli, który skądś trzeba zabrać, odwiedź, przeładować.

W słuchawce: Kurier będzie do zakończenia doby i wszelkie materiały do zabezpieczenia płodu przesyłki musi zakupić pani sama; listę potrzebnych rzeczy otrzyma pani w mailu”.

O Boże! Jak ja to wszystko tutaj, na oddziale odczytam?! Jak ja to zrobię?! W głowie kolejne pytania, rozpacz i nerwy. Wszystkie pielęgniarki zapracowane, a w myśl ,,ustawy o ochronie życia poczętego” nie mogą się moim płodem zająć.

Pomogła mi jedna z pacjentek – w jej komórce przeczytałam wiadomość od firmy. Ze szpitala odebrał mnie tato. Pędem gnaliśmy do apteki – nie wiedział, co ma robić, o co mi chodzi. Córka – żywy trup, w dodatku krzyczy, że musi przygotować materiały do przesyłki. Dopiero potem powiedział mi, że w pierwszej chwili myślał, że mam urojenia.

(…)

Zakupiłam, czego potrzebowałam, i powiedziałam głośno: ,,Jasna cholera, taka firma to ma obroty!” Wycena za diagnostykę płci płodu robi wrażenie.  Oczywiście, jak wyłożę odpowiednią sumkę, mogę również prosić o dokładne zbadanie przyczyny poronienia.

Pojawił się jednak kolejny problem – do przesyłki musiałam dołączyć oświadczenie wydrukowane z e-maila. Pojechaliśmy do mojej przyjaciółki, by pomogła. Gonił mnie czas, za chwilę miał przyjechać kurier. Nie byłam w stanie przeczytać wydruku ze zrozumieniem, przyjaciółka mi pomogła. Musiałam wrócić do szpitala z kubkiem plastikowym, opisaną kopertą, wydrukowanym oświadczeniem.

Poszłam do gabinetu zabiegowego i usłyszałam od pielęgniarki: ,,Ja wyjmę to z lodówki i niech sobie pani weźmie i zapakuje”. Myślałam, że zemdleję! O Boże! To było nieludzkie!

(…)

Nasza Ewa urodziła się 3 stycznia 2018 roku – tak, badanie wykazało, że to była dziewczynka. Po otrzymaniu na e-mail diagnozy z płcią dziecka, musiałam zanieść dokument na oddział – ten sam, na którym leżałam w czasie ronienia. Kolejny raz słyszałam głos dzieci i radość ich mam. Słuchałam tego i czekałam na… kartę martwego dziecka.

Potem pojawił się problem formalny. Nie wiedziałam, że muszę kartę zanieść do USC, by dostać akt zgonu. Położna wypełniając kartę, uznała, że skoro sama zgłaszam dziecko, to jestem samotna, a ojciec nieznany. Nikt w szpitalu nie pomyślał, że może to związek partnerski, że może jakieś ważne okoliczności sprawiły, że muszę to ogarnąć sama. Zresztą – co kogo to obchodzi, powinno paść pytanie o ojca dziecka. Nie padło, a kartę należało ponownie wypełnić, poprawić.

Urząd Stanu Cywilnego zaproponował nam – mnie i partnerowi – przyjście z kartą w sobotę. Od razu zaznaczono, że to dzień, kiedy udzielane są śluby i będziemy musieli czekać. Skruszeni, stanęliśmy pod USC w sobotę, ale nikt wśród szczęśliwego folwarku nowożeńców nie zauważył naszego smutku i naszego cierpienia. Nie, nie musiał – ale ja miałam poczucie upodlenia, upokorzenia, niesprawiedliwości.

Dlaczego tak mało piszę „o mojej drugiej połowie”? Nie mieszkaliśmy razem w tamtym czasie. Dopiero to trudne doświadczenie uświadomiło nam, że chcemy być razem i zamieszkać wspólnie. Podjęliśmy wspólne życie od kwietnia 2018 roku. Ciągle emocjonalnie wspierają nas rodzice.

To wtedy drugi raz zaszłam w ciążę. Byłam pełna nadziei. Miesiąc później, w maju, zaczęłam krwawić. W domu straciłam kolejne dziecko.

Ze względu na moją poprzednią traumę i doświadczenie nie chciałam pójść do szpitala. Nie skorzystałam też ze skróconego urlopu macierzyńskiego, głównie dlatego, że pracowałam na czas zastępstwa.

Pamiętam, jak moja mama zapaliła gromniczną świecę. W końcu to nasz członek rodziny, który odszedł. Gryząc z rozpaczy i bólu poduszkę, krzyczałam, że to niesprawiedliwe. Po dwóch dniach wróciłam do pracy. Znów wyglądałam, jak żywy trup.  

DLACZEGO TO WSZYSTKO?!

Wiem, że przyczyną trudności z donoszeniem ciąży, mogą być moje wcześniejsze kłopoty zdrowotne. Byłam po pięciu operacjach brzucha z bliznami pooperacyjnymi (nadal jestem – części partii brzucha nie czuję, nie wygląda to estetycznie ani komfortowo dla mnie – ale to najmniejszy problem). Mam skrócone jelito, obniżoną odporność, zalecenia restrykcyjnej diety i przyjmowania na stałe lekarstw. Skąd moje operacje? Lekarze nie zdiagnozowali u mnie wyrostka robaczkowego na czas. Wytworzył się guz zaotrzewnowy, wszystko w brzuchu miałam zalane ropą, przeżyłam dwie laparotomie i musiano dokonać transfuzji krwi. Po czasie rekonwalescencji długo czekałam na miesiączkę.

A teraz…

Wprawdzie jajników nie trzeba udrażniać, macica w idealnym stanie, wszelkie badania wykonane (tarczycy nie mam), ale po raz trzeci nie umiem zajść w ciążę.

Lekarz zaproponował Inofolic – zażywam to regularnie. Nie wiem jednak, jak długo mnie będzie na niego stać. Przepisał mi też zastrzyki do brzucha, które mogę sobie wstrzykiwać po zajściu w ciążę – ampułki czekają w szafce, za chwilę zajdą pajęczyną. A mimo to wierzę, że nam się uda.

Nie umiem wytłumaczyć, skąd ta pewność i taka wewnętrzna siła, by patrzeć w przyszłość pozytywnie. Może to właśnie to, co już mam. Bo mam wiele. Pracę na umowę na czas nieokreślony, kochającego partnera. Oddycham. Widzę. Słyszę. Z pozytywną zazdrością patrzę na kobiety w ciąży – wierzę, że niedługo i ja znajdę się w tym gronie.

Nie zawsze jest lekko, bo jak każdy człowiek żyję w biegu i stresie, ale wierzę, że Bóg obdarzy nas dzieckiem – bardzo często (jeśli nie ciągle) rozmawiamy o tym z partnerem. Wizualizujemy sobie nasze marzenie – oczami wyobraźni widzimy naszą powiększoną rodzinę. Nam to pomaga. Modlimy się też, prosząc o dar macierzyństwa i maluszka. 

Póki co, całą moją miłość i pragnienie macierzyństwa przelewam na inne dzieci. Mam świadomość, że w tym roku skończę 41 lat i że do kołyski mogę spoglądać w okularach. Ale macierzyństwo to nie jest moje widzimisię.

 Cząstka mnie-mamy jest już w moim pochowanym dziecku. Bo tamtego feralnego dnia, kiedy zabrano mi mój płód, który był w szpitalu, poczułam bardzo mocno, że ,,TO CZĄSTKA MNIE, ZE MNIE…” I dopiero teraz wiem, co czują rodzice dbający o swoje pociechy. Chcę podjąć to ryzyko i ten trud.

Jest we mnie nadzieja, iskra, ba! – nawet płomień, że będziemy mieli dziecko. Potrzebowałam to napisać. A Wam, którzy to przeczytacie do końca, chcę przekazać tę pozytywną energię. I powiedzieć: dbajcie o siebie, kochajcie się i walczcie, jeśli możecie. Dopóki życie, dopóty marzenia. Porażki, upadki, problemy – może dzieją się po coś?

Czekam na swoje szczęście, bez poczucia bycia nieszczęśliwą. To, czym los mnie doświadczył, chyba mnie umocniło. Pokazało, że mam siłę walczyć o coś, na czym mi zależy. O coś, co jest dla mnie ważne. Żyję i widzę życie dookoła. Rozwijam swoje pasje, zwiedzam, piszę.

Dlaczego nie in vitro? To super metoda, ale i spory wydatek – nie każdego na to stać. Jedna procedura, na którą uzbiera się z trudem pieniądze, też niczego nie gwarantuje. Dlatego na razie czekam, staram się i wierzę, że mój czas dopiero przede mną. Staram się być dobra. A czy dobro wróci – zobaczymy.  

Danusia.

 

POLECAMY TAKŻE:  „Inny początek” – 6 lat starań, procedura in vitro i… decyzja o adopcji. Piękna historia

„Inny początek” – 6 lat starań, procedura in vitro i… decyzja o adopcji. Piękna historia

 


Polonistka, dziennikarka, redaktorka. Specjalizuje się w tematyce: ciąża, parenting, niepłodność, dieta propłodnościowa. Email: redakcja@brubenpolska.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *