Ewa od czterech miesięcy jest nareszcie mamą i jak sama mówi – jest nią dzięki temu, że postanowiła w końcu zacząć normalnie żyć. Z dnia na dzień zmieniła styl życia, myślenia i zaczęła walczyć nie o ciążę, ale o lepszą siebie. “Zrób rachunek sumienia, zacznij od teraz, nie poddawaj się, ciąża „przyjdzie sama”(…) i nie przyglądaj się biernie, jak innym się udaje” – to jej przesłanie do tych, którzy się starają, a jednak stoją w miejscu. Jak to zrobiła?
Swój zestaw przyczyn niepłodności nazwałam „Kiler-ów 3-ech” – PCOS, insulinooporność, Hashimoto. Totalna porażka i brak współpracy hormonów, które robiły sobie co chciały z moją owulacją, moim nastrojem, moją wagą i miały gdzieś to, że bardzo, ale to bardzo przeszkadzają mi, by spełnić swoje marzenie o byciu matką. Trzy lata prób, starań, leczenia – i nic.
Gdy dowiedziałam się, że powinnam rozważyć in vitro, jeśli naprawdę chcę ciąży, zanim skończę 35 lat, a dodatkowo wyniki badania nasienia męża okazały się gwoździem do trumny naszych planów rodzicielskich, postanowiłam, że nie dam się tak łatwo i zamiast rozklejać, podejmę – sama dla siebie i sama przed sobą – wyzwanie: totalnie zmieniam życie.
Banał? Może i tak. Ale skoro to banał i taka łatwizna, to dlaczego tak wiele kobiet tego nie robi?
Zrób rachunek sumienia…
Dziś wiem, że sama za dużo czasu spędziłam tylko na czytaniu mądrych artykułów na temat sposobów zwiększania szans na dziecko i za dużo czasu jedynie gapiłam się na efekty, jakie miały dziewczyny, które podjęły jakieś działanie. Tej się udało, tamtej się udało, tamta urodziła, a jeszcze inna za chwilę urodzi… Nie muszę chyba mówić, co czuje kobieta, której wciąż się nie udaje – ani zajść w ciążę, ani schudnąć, ani cieszyć „tym, co już ma” (swoją drogą nie znosiłam tej złotej rady).
Od wielu lat, a właściwie od zawsze miałam nadwagę – nie tylko dlatego, że PCOS, że insulinooporność, ale także dlatego, że niespecjalnie coś robiłam, by wprowadzić w życie choćby podstawowe zmiany, np. regularne jedzenie czy trochę ruchu. “Musi pani schudnąć…” – dam sobie głowę uciąć, że takich kobiet jak ja, które to słyszały, jest mnóstwo. A ja, zamiast wziąć się za siebie – szukałam ukojenia w historiach podobnych do swojej.
Prawda jest jednak taka, że zapisujemy się do dziesiątek grup na Facebooku – w poszukiwaniu niby wsparcia i inspiracji, a kończy się to na biernym przyglądaniu się efektom tych, które rzeczywiście coś robią, albo pocieszaniu się, że „jeszcze będzie dobrze”, a potem zajadaniu żalu kolejną zapiekanką.
Dlatego gdy po raz pierwszy usłyszałam, że „może in vitro?” – powiedziałam stop. Zrobiłam rachunek sumienia, z którego jasno wynikało, że moje starania do tej pory ograniczały się do – owszem – seksu, do brania hormonów i sprawdzania co miesiąc, czy test pokaże dwie kreski. Dieta, sport, relaks? Za każdym razem było: od jutra, od następnego poniedziałku, od następnego cyklu, a poza tym – to wyświechtany zestaw, który pojawia się w każdym poradniku dla niepłodnych.
Zacznij od teraz…
Wizja in vitro jednak mnie przestraszyła, choć nie jestem jego przeciwniczką. Moją decyzję o zmianie życia postanowiłam więc zacząć realizować niemal z dnia na dzień. Powiedziałam sobie, że jeśli nawet nie uda mi się zajść w ciążę, to przynajmniej zmieszczę się w kilka spodni, które znów musiałam odłożyć. Wiedziałam jedno: to prawda, nie wyglądam dobrze, nie czuję się dobrze, nie zrobiłam na razie nic, by sprawdzić, czy ten osławiony styl życia tak bardzo zmieni cokolwiek w kwestii płodności.
Do zmian namówiłam męża – nie było to aż takie trudne i wspólnie podjęliśmy to wyzwanie: koniec przegryzek w postaci chipsów, koniec gazowanych napojów, koniec z jedzeniem na mieście, koniec z wymówkami, że się nie da. Zaczęliśmy w połowie miesiąca i nie czekaliśmy na jakieś „nowe otwarcie”.
Postanowiliśmy, że nie będzie drastycznie – ale konsekwentnie. Rozpisałam tygodniowy plan jedzenia, który razem akceptowaliśmy. Bardzo dużo warzyw (w tym surowych), trochę owoców – głównie dla męża, dobrej jakości mięso, dwa razy w tygodniu krewetki albo jakieś owoce morza. Zamiast smażenia – gotowanie na parze, zamiast porannej kawy – koktajl z zielonych warzyw i owoców, zamiast kupnych sezamków między posiłkami – orzechy. Dodatkowo dobra suplementacja – ale nie garściami.
Nie ukrywam, że wiedzy o odpowiedniej diecie przy moich schorzeniach szukałam w internecie, ale nie zdecydowałam się na dietetyka. Co więcej, informacji o diecie zaczął szukać też mój mąż, który zaskoczył mnie, gdy któregoś dnia wyjął z torby też Profertil [dietetyczny środek spożywczy skojarzony specjalnie dla mężczyzn z zaburzeniami płodności – przyp. red.] i sam z siebie zaczął to przyjmować. Po miesiącu kupiłam to także w wersji dla siebie [Profertil Female – przyp. red.].
Nie głodziłam się, nie przesadzałam z liczeniem kalorii. Nie oczekiwałam też od razu spektakularnych efektów. Nie gubiłam jednak sprzed oczu celu, jaki sobie postawiłam: lepsza ja, lepsi my, a potem szczęśliwa powiększona rodzina.
Nie poddawaj się…
Nie było łatwo – było nawet strasznie na początku, ale nie poddałam się tak łatwo. O dziwo – skupienie się na tym, co będę przygotowywała do jedzenia na kolejny dzień, a potem tydzień, a potem szukanie coraz bardziej wymyślnych, a tym samym smaczniejszych rzeczy do jedzenia, obserwowanie zmian w samopoczuciu powodowało, że natarczywe myśli o braku ciąży zaczęły znikać, a ja czułam się coraz lepiej.
Gruntowne wietrzenie głowy nastąpiło jednak, gdy zaczęłam regularnie ćwiczyć – i nie gdzieś na siłowniach czy grupowo, ale w domu przy YouTubie z mniej lub bardziej znanymi trenerkami. Pot lał się ze mnie wiadrami, ale po dwóch tygodniach takich ćwiczeń (co drugi dzień) czułam się nie tylko lżej, ale też atrakcyjniej – mimo że na początku nie było widać absolutnie niczego.
Zdrowe jedzenie, ćwiczenia – dodam, że mąż namówił mnie po jakimś czasie na wspólne przebieżki (super czas razem) – to wszystko przełożyło się też na jakość naszego seksu. Naprawdę po miesiącu od startu czułam się o niebo lepiej, a na wadze ubyły 3 kilogramy!
Po pół roku wyniki męża wprawiły nas w osłupienie – 30 proc. lepsze parametry nasienia. Po 10 miesiącach zaczęłam mieć coraz bardziej regularne miesiączki, a na wadze miałam – 17 kg!
To tak fantastyczne uczucie, że – paradoksalnie – przestajesz czuć się niepłodną i wybrakowaną, ale nagle szczęśliwą i pełną wiary, że czas przynosi tylko dobre rzeczy. Bardzo się zbliżyliśmy przez ten czas z mężem – i myślę, że spowodowało to zarówno coraz bardziej atrakcyjne moje ciało, lekkość w głowie, jak i brak ciągłego myślenia o ciąży.
Ciąża przyjdzie sama…
Wcale nie odpuściliśmy starań, ale nie robiliśmy tego na siłę – nie to było celem samym w sobie. Zaczęliśmy znów robić spontaniczne wypady za miasto – na dzień, na weekend, czasem na kilka godzin wypuszczaliśmy się rowerami. Pamiętam, jak mąż kiedyś powiedział: „Zobaczysz, jak będzie fajnie, gdy między nami będzie jechał jakiś brzdąc…”, a zdanie to wcale mnie nie przybiło – co więcej, wtedy już sama dużo bardziej wierzyłam w to, że właśnie teraz jesteśmy na właściwej drodze.
Po jakichś 14 miesiącach znów niepokojąco zaczął przedłużać się moment pojawienia się okresu. Pojawiła się jednak tkliwość piersi, lekkie kłucie w jajnikach. Nie ukrywam, że czułam, że to może być ciąża i z taką nadzieją zrobiłam test. Był pozytywny, choć druga kreska wcale nie była bardzo wyraźna. Beta, a potem usg potwierdziły, że w końcu zostanę mamą.
Nie mam wątpliwości, że stało się to dzięki temu, że podjęłam się takiej zmiany w życiu – konsekwentnie i dla siebie. Nagroda to córka, która dziś ma 4 miesiące.
Dlatego jeśli mam coś przekazać innym kobietom od siebie, a które są być może w podobnej wyjściowej sytuacji, wstańcie z kanapy – i ruszcie się – dosłownie i w przenośni. Biegnijcie w stronę marzeń – jeśli nawet ich nie dogonicie, schudniecie i złapiecie zupełnie nowy wiatr w żagle, który da wam siłę, by nie ustawać w drodze do wyznaczonego celu. Ciało i głowa podczas starań o ciążę potrzebują świeżego powietrza – nie zatrujcie go sobie sami.♦
PRZECZYTAJ TAKŻE:
Ania Mazur: O ciążę walczyłam tylko dietą, zero hormonów. Udało się!
Dodaj komentarz